— I jedyny sposób, żebym to wreszcie zakończył. Reivich też to wiedział.
Quirrenbach nie odpowiadał przez kilka chwil, niepewny, czy wygrał, czy przegrał bez szans na odkupienie.
— Musimy zatem pojechać do portu kosmicznego.
— W końcu pojedziemy. — Teraz przyszła moja kolej na prowadzenie gry. — Ale najpierw chciałbym pojechać nieco bliżej. I ty, Quirrenbach, wiesz, jak mnie tam doprowadzić.
Wyjąłem — teraz pustą — fiolkę Paliwa Snów, którą dała mi Zebra.
— Kojarzysz?
Nie miałem całkowitej pewności, czy Quirrenbach był bliżej niż Vadim związany z ośrodkiem produkcji Paliwa Snów, ale to było sensowne założenie. Vadim dostarczał narkotyku, ale jego małe imperium wyłudzania ograniczało się do Pasa Złomu i jego orbitalnych okolic. Tylko Quirrenbach poruszał się swobodnie między Chasm City a kosmosem i bardzo prawdopodobne, że podczas ostatniej bytności przywiózł ze sobą fiolki.
Zatem mógł wiedzieć, gdzie jest źródło tej substancji.
— No i co? Ciepło, ciepło? — spytałem.
— Nie masz zielonego pojęcia, w co się pakujesz, Tanner.
— Nie twoja sprawa. Zajmij się tym, by nas tam zabrać.
— Dokąd? — spytała Chanterelle. Odwróciłem się do niej.
— Umówiłem się z Zebrą, że będę kontynuował śledztwo, które prowadziła jej siostra, gdy zniknęła.
Chanterelle spojrzała na Zebrę.
— Co się stało?
— Moja siostra zadała o jedno niezręczne pytanie za dużo na temat Paliwa Snów — wyjaśniła Zebra spokojnie. — Dorwały ją zbiry Gideona i od tamtej pory chcę to wyjaśnić. Nawet nie próbowała ich zamknąć. Chciała się tylko dowiedzieć czegoś więcej na temat źródła.
— Na pewno nie spodziewasz się tego, co możesz tam zobaczyć — powiedział Quirrenbach. Spojrzał na mnie błagalnie. Nasza droga odgałęziała się od Dworca Centralnego, gdzie podrzuciliśmy Voronoffa i mięśniaków. — Na litość boską, Tanner, miej rozum. Po co ci ta osobista krucjata, zwłaszcza że jesteś outsiderem? Nie masz potrzeby — ani prawa — mieszać się do naszych spraw.
— Nie musi mieć — powiedziała Zebra.
— Zebro, daruj sobie święte oburzenie. Sama to zażywasz. Skinęła głową.
— Tak jak kilka tysięcy innych ludzi. Głównie dlatego, Quirrenbach, że nie mamy wyboru.
— Zawsze jest wybór — odparł. — Więc bez implantów świat wydaje się bardziej beznadziejny? Cóż, trzeba z tym żyć, a jeśli ci się nie podoba, zawsze można zastosować sposób hermetyków.
Zebra pokręciła głową.
— Bez implantów zaczynamy umierać ze starości, w każdym razie większość z nas. Z implantami musimy pół życia chować się w maszynach. Wybacz, ale nie nazwałabym tego prawdziwym wyborem, zwłaszcza że istnieje trzecia droga.
— Więc nie masz moralnych wątpliwości co do Paliwa Snów.
— Nie mam, ty namolny człowieku. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego trudno je dostać, skoro tak strasznie jest nam potrzebne. Z każdym miesiącem coraz trudniej znaleźć ten cenny eliksir i każdego miesiąca muszę za niego coraz więcej płacić Gideono-wi… nie wiem zresztą, kto to taki.
— Prawo popytu i podaży.
— Mam go walnąć w twoim imieniu? — spytała pogodnie Chanterelle. — Żaden problem.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony — odparła Zebra, wyraźnie zadowolona, że znalazła wspólny język z Chanterelle. — Niech na razie zostanie przytomny, tak będzie dla nas lepiej.
Skinąłem głową.
— Niech nas przynajmniej zaprowadzi do wytwórni. Chanterelle, jesteś pewna, że chcesz iść z nami?
— Inaczej zostałabym na stacji.
— Wiem. Ale będzie niebezpiecznie i może nie wszyscy się z tego wywiniemy.
— On ma rację — powiedział Quirrenbach. Chyba cały czas miał nadzieję, że zniechęci mnie do całego przedsięwzięcia. — Na twoim miejscu poważnie bym to przemyślał. Czyż nie rozsądniej byłoby pojawić się tam później z lepiej przygotowanym oddziałem i z jakimś planem działania?
— Co? I zrezygnować z twojej obecności, Quirrenbach? — powiedziałem. — To duże miasto, a Pas Złomu jest jeszcze większy. Jeśli odłożymy tę wyprawę, to kto nam zagwarantuje, że jeszcze kiedyś się z tobą spotkamy?
Parsknął.
— I tak nie możecie mnie zmusić, żebym was tam zaprowadził.
— A mylisz się! — rzekłem z uśmiechem. — Potrafię cię zmusić niemal do wszystkiego. To tylko sprawa odpowiednich zakończeń nerwowych.
— Tortury?
— Powiedzmy… przekonujące argumenty.
— Mirabel, ty draniu.
— Jedź, dobrze?!
— I uważaj, Quirrenbach, gdzie jedziesz — powiedziała Zebra. — Prowadzisz za nisko.
Miała rację. Sunęliśmy obrzeżem Mierzwy, jakieś sto metrów nad szczytami najwyższych slumsów. Na tej wysokości nie było nici, więc doznawaliśmy mdlącego falowania.
— Wiem, co robię — stwierdził Quirrenbach — więc siedźcie cicho i rozkoszujcie się wycieczką.
Teraz gnaliśmy w dół kanionu slumsów, schodziliśmy po pojedynczej nici, która znikała w mętnej, brązowej wodzie na dnie kanionu. Po obu stronach widzieliśmy ognie płonące w ruderach, a napędzane parą łodzie, pufając, usuwały się nam z drogi, gdy wagonik zbliżał się do powierzchni wody.
— Miałem rację: ty i Vadim stanowiliście zespół — powiedziałem do Quirrenbacha.
— Sądzę, Tanner, że nasze stosunki lepiej oddałoby określenie właściciel i niewolnik. — Z wprawą sterował kontrolkami, wyhamowując wagonik w ostatniej chwili, tuż przed upadkiem w brunatną wodę. — Pamiętasz rolę Vadima: wielkiego, głupiego zbira? To wcale nie była gra.
— Czy go zabiłem? Roztarł sobie guza.
— W końcu Paliwo Snów potrafi wszystko naprawić.
— Jasne — rzekłem. — Tak też myślałem. Więc co to jest, Quirrenbach? Oni to syntetyzują?
— To zależy, co rozumiesz przez „syntetyzowanie” — odparł.
— A więc oszalał — powiedział Sky. — Utknął tu, wiedząc, że nie zdoła bezpiecznie wrócić do domu. Nie ma w tym nic tajemniczego.
— Czy sądzisz, że Lago istniał? — spytał Gomez.
— Może. W gruncie rzeczy to nie ma znaczenia. I tak musimy wejść do środka. Jeśli znajdziemy tego człowieka, to się dowiemy prawdy. A jeśli on zabił Laga? — Sky usiłował dedukować. — Mogli się pokłócić i właśnie zabójstwo przyjaciela doprowadziło go do szaleństwa.
— O ile on rzeczywiście oszalał — powątpiewał Gomez. — A może to trzeźwo rozumujący człowiek, który zetknął się z czymś strasznym.
Kilka minut później odłączyli się od promu Oliveiry, zostawiając w środku ciało. Ostrożnie, łagodnie sterując silnikami, zawrócili do zdrowej części statku.
— Zniszczenia dotknęły tylko jedną stronę — powiedział Gomez. To nie przypomina śladów osmalenia „Santiago” po wybuchu „Islamabadu”, ale powierzchnia zniszczeń jest podobna.
Sky skinął głową. Pamiętał cień matki wypalony na boku kadłuba. „Caleuche” przydarzyło się coś zupełnie innego, ale uszkodzenia były charakterystyczne.
— Nie widzę związku — stwierdził Sky.
Z konsoli dobiegł sygnał — automatyczne ostrzeżenie, zainstalowane przez Norquinco. Sky spojrzał na kolegę.
— Co to? Mamy jakieś problemy?
— Nie techniczne, ale… jakiś problem jest. Ktoś nas przed chwilą zeskanował radarem fazowym.
— Skąd pochodzi sygnał? Z Flotylli?
— Tak, ale kierunek jest nieco inny. Myślę, że to prom, który leci podobnym jak my kursem.