— Prawdopodobnie idzie śladem naszych silników — powiedział Gomez. — Ile mamy czasu?
— Nie da się stwierdzić, dopóki od nich nie odbijemy naszego sygnału. Może dzień, może sześć godzin.
— Cholera. Wchodźmy i zobaczmy, co tam jest.
Lecieli wokół nienaruszonej kopuły mostka i rozglądali się za dogodnym miejscem do cumowania. Sky nie chciał lądować w środku statku. Na kadłubie było wiele miejsc, z których po zakotwiczeniu mogliby sprawnie przejść do środka. Standardowo statek zareagowałby na zbliżanie się promu, udostępniając mu jedną z bram; zapaliłyby się światła informacyjne, z bramy wysunęły zaczepy, które prowadziłyby prom przez parę ostatnich metrów. Gdyby w statku pozostało choć trochę mocy, te wszystkie mechanizmy dokujące uaktywniłyby się nawet po dekadach uśpienia. Ale choć prom wysyłał sygnał zbliżania, nic się nie działo.
— W takim razie zrobimy to, co Oliveira: zastosujemy zaczepy — zdecydował Sky.
Ustawił prom nad portem dokującym i wypuścił zaczepy, które zatopiły się w kadłubie „Caleuche”. Prom zaczął się podciągać jak pająk wchodzący po nitce pajęczyny. Wydawało się, że chwytaki nie zakotwiczyły się solidnie: zaczęły puszczać, jakby były hakami zatopionymi w ciele. Na razie jednak trzymały. Nawet gdyby prom urwał się podczas ich pobytu wewnątrz statku, autopilot promu zapobiegłby oddryfowaniu.
W skafandrach przeszli do śluzy, a stamtąd po chwili na zewnątrz. Sky znakomicie przycumował — śluza promu idealnie ustawiła się naprzeciwko statkowej, a ręczne dźwignie znajdowały się w niszy po jednej stronie śluzy. Mając doświadczenie z „Santiago”, Sky wiedział, że śluzy są dobrze zaprojektowane i nawet jeśli nie używano ich od wielu lat, ręczne dźwignie nadal powinny idealnie funkcjonować.
Proste: ręcznie przesuwało się dźwignię, co odsuwało drzwi zewnętrzne. W środku komory znajdował się wyraźny panel z przyciskami ciśnieniowymi i kontrolkami, pozwalającymi napełnić komorę powietrzem ze statku. Jeśli po drugiej stronie nie było ciśnienia, można było po prostu przejść przez drzwi.
Sky wyciągnął rękę w rękawiczce, by chwycić dźwignię, ale gdy tylko palce zacisnęły się na metalu, zorientował się, że coś nie gra.
To nie był metal. Sky miał wrażenie, że dotyka mięsa.
W tej samej chwili inna część jego mózgu wysłała sygnał do ręki, by ta wykonała obrót. Ale dźwigni nie dało się obrócić — w ręce Skya zdeformowała się jak kawałek galarety. Przyjrzał się temu, niemal przyciskając szybę hełmu do panelu. Teraz było jasne, dlaczego dźwignia nie działa: wtopiła się w panel, co więcej, wszystkie kontrolki gładko stopiły się z podłożem. Sky spojrzał ostrożnie na drzwi — nie było żadnej linii między nimi a framugą, tylko gładka ciągłość.
Tak jakby „Caleuche” zrobiono z szarego ciasta.
Samochód stał się statkiem na brązowym szlamie rzeki w Mierzwie. Quirrenbach wykorzystywał ramiona pojazdu do napędu w powolnym nurcie, sięgając nimi do nawisłych ruder. Widocznie robił to już przedtem wielokrotnie.
— Zbliżamy się do skraju kopuły — powiedziała Zebra. Miała rację: w górze przed nimi opadała jedna z kopuł Moskitiery; slumsy wspinały się po jej brudnej brązowej powierzchni. Aż trudno było uwierzyć, że ten spadzisty dach był kiedyś przezroczysty.
— To wewnętrzna czy zewnętrzna krawędź? — spytałem.
— Wewnętrzna — odparła Zebra. — To znaczy, że…
— Wiem, co to znaczy — przerwałem jej. — Quirrenbach wiezie nas ku rozpadlinie.
TRZYDZIEŚCI PIĘĆ
Zbliżaliśmy się do Moskitiery; kanion ciemniał, przewieszki spiętrzonych slumsów tworzyły niestabilny, łukowaty tunel kapiący ohydnymi cieczami. Prawie nikt tu nie mieszkał, choć ludność Mierzwy cierpiała na niedostatek lokali.
Quirrenbach zabrał nas pod ziemię; silne lampy z przodu wagonika świeciły oślepiająco. Od czasu do czasu widziałem umykającego w ciemnościach szczura, ale żadnych śladów ludzi. Ani człowieka, ani świni. Szczury dotarły tu na pokładach statków Ultrasow. Genetycznie modyfikowane, spełniały na statku rolę układów czyszczących. Wieki temu kilka sztuk uciekło — zrzuciły lokajski blichtr i wróciły do dzikości. Umykały z jasnych elips światła lub szybko płynęły przez brunatną wodę, zostawiając za sobą V-kształtny kilwater.
— Czego chcesz, Tanner? — spytał Quirrenbach.
— Odpowiedzi.
— I to wszystko? Nie chodzi ci o prywatną dostawę Paliwa Snów? No, możesz mi powiedzieć. Jesteśmy starymi przyjaciółmi.
— Jedź i nie gadaj.
Quirrenbach wiózł nas rozgałęzionym tunelem. Teraz znajdowaliśmy się w bardzo starej części miasta. Zapuszczone podziemie chyba niewiele się zmieniło od czasów zarazy.
— Czy to naprawdę konieczne? — spytałem.
— Są inne drogi do środka, ale tę zna niewielu ludzi — wyjaśnił. — Jest dyskretna i masz wrażenie, że jesteś kimś, kto ma prawo dostać się w sam środek akcji.
Zatrzymał wagonik na suchej łasze, wyrastającej z wody w pobliżu rozwalającego się muru, oblepionego szarą pleśnią.
— Musimy tu wysiąść — powiedział.
— Nie próbuj żadnych sztuczek, bo zmienisz się w nowy interesujący element wystroju — zagroziłem.
Puściłem go przodem. Wagonik zaparkowaliśmy na błotnistym cyplu. Najwyraźniej nie byliśmy pierwszymi, którzy tu wylądowali — w podłożu widziałem głębokie koleiny wyżłobione przez płozy.
— Idźcie za mną. To niedaleko — powiedział Quirrenbach.
— Często tu przychodzisz?
— Staram się jak najrzadziej. — W jego głosie słyszałem nutę szczerości. — W przedsięwzięciu „Paliwo Snów” nie jestem dużym graczem. Zaledwie niewielkim trybikiem. Będę trupem, jeśli pewni ludzie dowiedzą się, że aż tu cię przyprowadziłem. Możemy to zachować w tajemnicy?
— To zależy. Powiedziałem ci, że chcę uzyskać odpowiedzi na pewne pytania.
— Zrozum, Tanner, że nie mogę cię zaprowadzić w pobliże samego centrum. Najlepiej idź sam. I nie rozrabiaj, bo nie wystarczy ci kilka karabinów.
— Więc gdzie nas prowadzisz?
Zamiast odpowiedzieć, Quirrenbach pociągnął za rączkę ukrytą w ścianie powleczonej oślizłym brudem i nad naszymi głowami odsunął się panel, odsłaniając szeroki prostokątny otwór dwumetrowej długości.
Ruszyłem pierwszy, obawiając się ze strony Quirrenbacha jakiegoś triku, na przykład ucieczki przez otwór. Pomogłem wdrapać się najpierw Quirrenbachowi, potem Chanterelle. Zebra szła jako ostatnia, zerkając z niepokojem do tyłu. Nikt za nami nie szedł i jedyne oczy, śledzące nasze wejście do szybu, należały do szczurów.
Pełzliśmy w kucki w długim, niskim, wyłożonym blachą tunelu. Miałem wrażenie, że ma kilkaset metrów, ale mógł mieć najwyżej kilkadziesiąt. Straciłem poczucie kierunku, jednak intuicja podpowiadała mi, że musimy zbliżać się do skraju rozpadliny. Możliwe, że znaleźliśmy się za obrzeżem Moskitiery. Przed nami, zaledwie kilka metrów nad podłożem skalnym, mogła być trująca atmosfera.
W końcu, gdy ból pleców zaczął mi bardzo doskwierać, niemal paraliżować, wynurzyliśmy się w znacznie przestronniejszym pomieszczeniu, początkowo w ciemnościach, ale po chwili Quirrenbach zapalił rzędy starodawnych lamp podwieszonych u sufitu.
Z jednej ściany pokoju wynurzała się matowosrebrna rura o średnicy trzech, czterech metrów, która znikała w przeciwległej ścianie. W pewnym miejscu pod kątem ostrym wychodziło jej odgałęzienie o tej samej średnicy, zakończone gładką metalową zaślepką.
— Oczywiście poznajesz to. — Quirrenbach wskazał dłuższy odcinek rury.