— Niezupełnie — odparłem. Inni też się nie odzywali.
— Wielokrotnie to widziałeś. — Quirrenbach podszedł do rury. — To fragment systemu zaopatrzenia miasta w powietrze. Setki takich rur sięgają w głąb rozpadliny do stacji krakowania. Niektóre transportują powietrze, inne wodę, jeszcze inne przegrzaną parę. — Puknął palcem w rurę i teraz zauważyłem, że w jej odgałęzieniu jest zamontowany panel takich samych rozmiarów jak tamten w murze. — Tu normalnie płynie para.
— A teraz?
— Kilka tysięcy atmosfer. Nic strasznego.
Quirrenbach z łatwością odsunął panel palcami. Ukazała się wygięta, ciemnozielona, szklana powierzchnia w świecącym srebrzystym obramowaniu, z przyciskami, a pod nimi słowa w starym języku przypominającym norte.
Amerikano.
Quirrenbach nacisnął kilka guzików. Usłyszałem serię odległych uderzeń. Po chwili cała rura zadudniła bardzo niskim dźwiękiem.
— Strumień pary został przekierowany do innej sieci, w trybie kontrolnym — wyjaśnił Quirrenbach.
Nacisnął guzik, odsunęła się gruba zielona szyba, odsłaniając brązową maszynerię, niemal całkowicie wypełniającą światło rury. Z obu jej końców wystawały tłoki i harmonijkowe odcinki rury, przewody i druty, siłowniki i czarne podkładki przyssawkowe. Nie potrafiłem ocenić, czy była to stara konstrukcja — z okresu Amerikano — czy nowsza, zmontowana po zarazie. W każdym razie nie wyglądało to zbyt solidnie. Wewnątrz tej maszynerii znajdowała się szkieletowa klatka z dwoma miękkimi fotelami i kilkoma prostymi kontrolkami. W porównaniu z tym urządzeniem zwykły kołowiec wyglądał jak sala balowa.
— Mów — powiedziałem.
— To robot inspekcyjny — zaczął wyjaśniać Quirrenbach. — Przeciska się przez rury, sprawdza przecieki i słabe miejsca. Teraz jest… zresztą sam się zaraz przekonasz.
— Nasz środek transportu? — Przyjrzałem się bliżej maszynie: da się w niej przeżyć podczas jazdy? — Sprytne, przyznaję. Ile zajmuje droga do celu?
— Raz tym jechałem — odparł Quirrenbach. — To nie była majówka.
— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Godzina lub dwie, by dotrzeć poniżej warstwy mgły. Tyle samo powrót. Odradzałbym zbyt długi pobyt tam, na miejscu.
— Jasne. Nie planuję tego. Czy jeśli się w tym pojawię, uznają mnie za wtajemniczonego?
Popatrzył na mnie uważnie.
— Tylko wtajemniczeni przybywają tą drogą. W płaszczu Vadima zostaniesz uznany za dostawcę, a przynajmniej za osobę z sieci dystrybucyjnej, o ile za dużo nie będziesz gadał. Człowiekowi, który cię powita, powiedz, że chcesz się widzieć z Gideonem.
— To bardzo proste.
— Uda ci się. Nawet małpa potrafiłaby prowadzić tę maszynę. Przepraszam, nie zamierzałem cię obrazić. — Quirrenbach zaśmiał się krótko, nerwowo. — Zobacz, to łatwe. Bez trudu zorientujesz się, że jesteś na miejscu.
— Tak, bo ty jedziesz ze mną — rzekłem.
— Kiepski pomysł, Tanner, bardzo kiepski. — Quirrenbach rozejrzał się, szukając moralnego wsparcia.
— Tanner ma rację. — Zebra wzruszyła ramionami. — Z tobą nie wzbudzi takich podejrzeń.
— Ale ja nigdy nie byłem blisko Gideona. Wcale nie muszą potraktować mnie poważniej niż Tannera. Co im powiem, jak mnie spytają, co tu robimy?
Zebra spojrzała na niego z wściekłością.
— Tchórzliwe gówienko! Coś zaimprowizujesz. Na przykład, że słyszałeś pogłoski o złym zdrowiu Gideona i postanowiłeś sprawdzić osobiście. Albo że klienci twierdzą, że produkt końcowy jest złej jakości. To działa. Dzięki takim opowiastkom moja siostra dostała się w pobliże Gideona.
— Skąd wiesz, że w ogóle blisko się dostała?
— Nieważne, Quirrenbach. Zrób, co się da. Na pewno Tanner wesprze cię moralnie.
— Nie jadę.
Zebra pokazała mu karabin.
— Chcesz to przemyśleć jeszcze raz? Spojrzał na lufę, potem na Zebrę. Wydął usta.
— Niech cię cholera, Taryn. Spaliłaś za sobą wszystkie mosty, jeśli chodzi o nasze wspólne sprawy zawodowe.
— Nie gadaj, tylko wsiadaj. Odwróciłem się do Zebry i Chanterelle.
— Uważajcie na siebie. Tu wam chyba nic nie grozi, ale miejcie oczy otwarte. Wracam za kilka godzin. Poczekacie?
Zebra skinęła głową.
— Mogłabym, ale nie zamierzam. W tej maszynie wystarczy miejsca dla trojga, jeśli Chanterelle zechce bronić tyłów.
Chanterelle wzruszyła ramionami.
— Niezbyt mi się uśmiecha sterczeć tu samej przez kilka godzin, ale chyba wolę być tu niż tam. Zresztą masz chyba zobowiązania w stosunku do siostry.
— Ona by to samo zrobiła dla mnie. — Zebra skinęła głową.
— Kawał drogi. Mam tylko nadzieję, że wyprawa się opłaci. Nie ryzykuj nadmiernie — zwróciłem się do Chanterelle. — Znamy drogę powrotną, więc gdyby coś się stało… wiesz, gdzie zaparkowany jest wagonik.
— Nie martw się o mnie, Tanner. Po prostu uważaj na siebie.
— Zawsze tak robię. — Przyjaźnie klepnąłem Quirrenbacha po plecach. — Gotów? Może w drodze przyjdzie ci coś do głowy. Coś jeszcze bardziej przygnębiającego niż zwykle.
— Załatwmy to wreszcie, Tanner. — Spojrzał na mnie ponuro. W robocie inspekcyjnym, wbrew twierdzeniom Zebry, ledwo wystarczyło miejsca dla dwóch osób. Z trudem wcisnęła się trzecia. Zebra jednak posiadała nieludzką zdolność wyginania stawów i potrafiła się wtłoczyć w każdą wolną przestrzeń, choć było jej niewygodnie.
— Mam nadzieję, że to nie potrwa długo — powiedziała.
— Uruchom go — poleciłem Quirrenbachowi.
— Tanner, można jeszcze…
— Startuj, do cholery! — krzyknęła Zebra. — Bo inaczej jedyną twoją kompozycją stanie się dekompozycja.
Podziałało. Quirrenbach nacisnął guzik i maszyna ruszyła. Kołatała się w tunelu jak powolna mechaniczna stonoga. Przód i tył maszyny drgały, przyssawkowate chwytaki waliły w ściany, ale część, w której siedzieliśmy, poruszała się względnie gładko. Choć teraz tunel nie transportował pary, metalowe ściany były gorące, a powietrze przypominało wyziewy z głębi piekła. Było ciasno i ciemno, słabe światło dochodziło tylko z prostych kontrolek umieszczonych przed naszymi siedzeniami. Ściany rury, gładkie jak lód, wypolerowała para tłoczona pod wielkim ciśnieniem. Początkowo rura przebiegała poziomo, ale wkrótce zaczęła się lekko wznosić, a potem szła niemal pionowo. Mój fotel stał się niewygodną uprzężą, z której zwisałem, świadom, że poniżej ciągną się kilometry rury i że mojemu upadkowi zapobiega tylko ciśnienie ssawek robota.
— Zmierzamy do stacji krakingu? — Zebra przekrzykiwała hałas maszyny. — Tam produkują Paliwo?
— To dość prawdopodobne — odparłem, wyobrażając sobie fabrykę. Stamtąd odchodziły wszystkie rury, wielkie korzenie palowe miasta. Stacja zagnieździła się głęboko w rozpadlinie, zgubiona pod warstwą wiecznej mgły. Olbrzymie maszyny przetwarzające zasysały gorącą, gazową truciznę wydobywającą się z głębin rozpadliny. — Obszar nie podlega żadnej jurysdykcji i ludzie tu pracujący mają na pewno zaawansowaną aparaturę chemiczną, potrzebną do syntezy czegoś takiego jak Paliwo Snów.
— Sądzisz, że każdy, kto tu pracuje, jest wtajemniczony?
— Nie. Prawdopodobnie to mała grupka wytwórców narkotyku, nieznana reszcie obsługi stacji. Mam rację, Quirrenbach?
— Już ci mówiłem, że nigdy mi nie pozwolono zbliżyć się do źródła. — Quirrenbach naciskał kontrolki, zwiększając szybkość. Walenie przeszło w ostre bębnienie.
— Więc co ty właściwie wiesz? Na pewno coś jednak wiesz o procesie syntezy.