— A jeśli nawet, to czemu cię to interesuje?
— Bo wydaje mi się to trochę bezsensowne — odparłem. — Zaraza zniszczyła wiele rzeczy: implanty — przynajmniej te najbardziej skomplikowane; subkomórkowe nanoroboty, medmaszyny. To była zła wiadomość dla pośmiertników, bo często ich terapie wymagały interwencji tych małych urządzeń, więc od pewnego momentu musieli się bez nich obywać.
— No i co?
— Nagle pojawił się nowy środek. Równie dobry, a pod pewnymi względami nawet lepszy. Paliwo Snów. Dziecinnie łatwo się je aplikowało, nie wymagało nawet dostosowania do indywidualnego klienta. Leczyło rany i przywracało pamięć. — Przypomniał mi się człowiek, który miotał się na podłodze, rozpaczliwie domagając się przynajmniej kropelki czerwonego płynu, choć zaraza zajęła połowę jego ciała. — Środek zapewniał nawet osłonę przed zarazą osobom, które nie pozbyły się swoich maszyn. Zbyt wspaniałe, żeby było prawdziwe.
— Co masz na myśli? — spytał Quirrenbach.
— Dziwne jest to, że coś tak użytecznego zostało wynalezione przez kryminalistów. Trudno sobie wyobrazić, że Paliwo wynaleziono przed wybuchem zarazy, nawet wtedy gdy miasto ciągle miało możliwości tworzenia cudownych zaawansowanych technologii. A teraz? Do niektórych rejonów Mierzwy nie dochodzi zaopatrzenie w energię parową. W Baldachimie istnieją może enklawy zaawansowanych technologii, ale tam wszystkich bardziej interesują gry niż rozwijanie cudownych terapii. Chyba w końcu musieli do tego dojść, choć obecna podaż jest za mała.
— Przed zarazą Paliwo nie istniało — powiedziała Zebra.
— Tak, to zbyt ciekawy zbieg okoliczności — potwierdziłem. — Dlatego zastanawiam się, czy zaraza i Paliwo pochodzą z tego samego źródła.
— Nie pochlebiaj sobie, że pierwszy to zauważyłeś.
— Nawet bym nie śmiał. — Wytarłem pot z czoła. Czułem się tak, jakbym od godziny przebywał w saunie. — Ale musisz przyznać, że coś w tym jest.
— Skąd mogę wiedzieć. Niezbyt mnie te sprawy interesują.
— Nawet gdyby od tego zależał los miasta?
— Ale przecież nie zależy. Kilka tysięcy pośmiertników… najwyżej dziesięć tysięcy. Paliwo Snów to cenna substancja dla tych, którzy są uzależnieni, ale dla większości jest bez znaczenia. Niech sobie umierają, co mi do tego. Za kilka wieków to wszystko stanie się zaledwie historycznym przypisem. A ja mam znacznie większe i bardziej ambitne zadanie. — Quirrenbach nacisnął kilka kurków. — Jestem przecież artystą, a wszystko inne to tylko zajęcia poboczne. A co do ciebie, Tanner… sam się dziwię. Rozumiem, masz zobowiązania w stosunku do Taryn, ale twoje zainteresowanie Paliwem Snów ujawniło się od tamtego przeszukania kabiny Vadima. Twierdziłeś, że przyszedłeś tu, by zabić Argenta Reivicha, a nie badać problem ograniczonych mocy produkcyjnych naszych zakichanych wytwórni narkotyków.
— Sprawy się nieco skomplikowały, i tyle.
— To znaczy?
— Posłuchaj, Quirrenbach, jeśli chodzi o Paliwo Snów, to chyba gdzieś się już z tym zetknąłem.
Jednak droga do wnętrza istniała. Odczepili prom i przez pół godziny krążyli wokół statku, aż natknęli się na wejście, które prawdopodobnie wykorzystali Oliveira i Lago. Znajdowało się kilkadziesiąt metrów od promu Oliveiry, w pobliżu miejsca złącza osi z resztą statku. Było małe i zagubione w wypukłych bąblach zniszczonego kadłuba; Sky je przeoczył przy pierwszym oglądzie.
— Uważam, że powinniśmy wracać — powiedział Gomez.
— Wchodzimy do środka.
— Nie słyszałeś, co mówił Oliveira? Nie obchodzi cię to, że materia statku jest jakaś dziwna? Jakby prymitywnie próbowano powielić jeden z naszych statków.
— Przeciwnie, bardzo mnie to niepokoi. Właśnie dlatego postanowiłem wejść do środka.
— Lago wszedł do środka.
— Powinniśmy go poszukać. — Sky był gotów. Po ostatnim przejściu śluzy powietrznej nie zdjął nawet hełmu.
— Ja też chcę wejść do środka — powiedział Norquinco.
— Przynajmniej jeden z nas powinien zostać w promie — stwierdził Gomez. — Jeśli za parę godzin pojawi się ten statek, który namierzył nas radarem, byłoby dobrze, żeby ktoś mógł natychmiast zareagować.
— Dobrze — postanowił Sky. — Zgłosiłeś się do tego.
— Nie chodziło mi o…
— Nieważne, o co ci chodziło. Zastosuj się. Jeśli Norquinco i ja będziemy potrzebować twojej interwencji, dowiesz się o tym pierwszy.
Opuścili prom i używając silników skafandra, pokonali małą odległość do kadłuba „Caleuche”. Gdy wylądowali w pobliżu włazu, mieli wrażenie, że dotykają miękkiego materaca. Wstali, trzymając się powierzchni kadłuba dzięki przyczepnym podeszwom butów skafandra.
Sky musiał sobie wreszcie odpowiedzieć na pytanie, które dotychczas odsuwał. Nigdy nie słyszał o kadłubie statku zmienionym w gąbkę. Metal nie mógłby ulec takiej transformacji, nawet poddany piorunującemu działaniu eksplodującej antymaterii. Jakby kadłub statku-widma atom po atomie zastąpiono dziwną plastyczną substancją i dość zgrubnie odtworzono poprzednie szczegóły. Kształt i ogólne zarysy zostały, ale zniknęła funkcjonalność, jakby mieli do czynienia z prymitywnym odlewem oryginalnego statku. Czy rzeczywiście stoję na „Caleuche”, czy też tylko tak fałszywie zakładam? — zadawał sobie pytanie.
Wraz z Norquinco podeszli do włazu; lufami karabinów dźgali ciemność. Otwór był nierówny, ze śladami przypaleń, nieregularny i pomarszczony jak półprzymknięte usta. Jakieś dwa metry poniżej powierzchnia włazu była obwiedziona grubą włóknistą masą, która lekko lśniła, gdy oświetlili ją latarkami. Skyowi wydawało się, że rozpoznał tę materię: była to matryca wyciśniętych włókien węglowych zanurzonych w epoksydzie — szybkoschnącej paście stosowanej do reperacji punktowych uszkodzeń kadłuba. Prawdopodobnie Oliveira zlokalizował słabe miejsce „Caleuche” — trochę musiało mu zająć sporządzenie pomocniczej mapy gęstości kadłuba — a potem wciął się palnikiem laserowym albo wykorzystał dyszę promu. Gdy wyborował szyb, obramował go uszczelniaczem w spreju z podręcznej narzędziowni promu, by zapobiec zamknięciu się szybu.
— Idziemy tędy — powiedział Sky. — Oliveira prawdopodobnie znalazł najbardziej obiecujące miejsce wejścia. Nie ma sensu wyważać otwartych drzwi, mamy bardzo mało czasu.
Sprawdzili, że skafandrowe kompasy inercyjne działają dokładnie — ich obecną pozycję ustaliły na zero. „Caleuche” nie wirował ani nie zmieniał kierunku, więc będą mogli stosować kompasy wewnątrz statku, ale na wypadek, gdyby okazały się one zawodne, Sky postanowił rozwijać za sobą linę od rany w kadłubie.
Nagle zastanowiło go to, dlaczego użył w myślach słowa „rana”.
Wszedł pierwszy. Dziura prowadziła do tunelu o chropowatych ścianach, biegnącego prosto w kadłub; tam tunel kluczył przez kilkanaście metrów. Normalnie, gdyby to było na przykład na „Santiago”, przeszliby prosto przez poszycie statku, a potem przedzierali się przez wąskie komory serwisowe, między mnóstwem linii transmisji danych, kabli zasilania i rur chłodzenia, a może nawet przez jeden z tuneli kolejki. W niektórych miejscach kadłub miał grubość kilku metrów, ale Sky wiedział, że akurat tutaj powinno być inaczej.
Teraz ściany szybu stały się twardsze i gładsze — już nie jak skóra słonia, ale chitynowy pancerz owada. Promień odbijał się od błyszczącej czarnej powierzchni. Nagle wydało się, że tunel kończy się ślepo, ale nie — zakręcał ostro w prawo. Pokonanie zakrętu w skafandrze, dodatkowo wyposażonym w spore silniki, było trudne, ale przynajmniej Sky wiedział, że o gładkie ściany nie rozerwie powłoki i nie zniszczy ważnych części sprzętu. Obejrzał się: Norquinco, trochę od niego potężniejszy, miał więcej kłopotów.