A może znacznie więcej.
Musiał iść głębiej. Odwrót byłby porażką.
— Idziemy dalej — powiedział do Norquinco. — Jeszcze godzinę. Zobaczymy, co w tym czasie znajdziemy. Musimy uważać, żeby się nie zgubić. Mamy przecież kompas inercyjny.
— Nie podoba mi się to, Sky.
— Pomyśl tylko, czego mógłbyś się dowiedzieć. Sieci danych, protokoły, zasady, na jakich oparto konstrukcję. Mogą być wyrafinowanie obcy, a ich myślenie tak się różnić od naszego, jak… powiedzmy… nitka DNA różni się od pojedynczego łańcucha polimeru. Potrzebny byłby specjalny rodzaj umysłowości, by przynajmniej zacząć pojmować niektóre zasady. Umysł niezwykłego formatu. Nie mów, że cię to zupełnie nie ciekawi.
— Życzę ci, byś spłonął w piekle, Skyu Haussmannie.
— Uznaję to za zgodę, by iść dalej.
Robot inspekcyjny skręcił w inną odnogę rury, przypominającej tę, którą Quirrenbach znalazł przedtem na powierzchni. Bębnienie przyssawek, coraz wolniejsze, stopniowo ucichło, wreszcie ustało, urządzenie spokojnie sobie tykało. Panowały całkowite ciemności, a w ciszy było słychać tylko głuche dudnienie przegrzanej pary, pędzącej odległymi rurami. Koniuszkiem palca dotknąłem gorącej metalowej rury i poczułem minimalne drgania. Miałem nadzieję, że nie oznaczało to, że pędzi na nas parząca fala pary pod ciśnieniem tysiąca atmosfer.
— Jeszcze nie jest za późno na powrót — powiedział Quirrenbach.
— A gdzie twoja ciekawość? — pytałem. Czułem się jak Sky Haussmann, stymulujący Norquinco do dalszej drogi.
— Jakieś osiem kilometrów nad nami — odparł.
Wtedy ktoś odsunął panel w rurze, zajrzał do środka i spojrzał na nas tak, jakbyśmy byli ładunkiem ekskrementów z Chasm City.
— Ciebie znam — zwrócił się mężczyzna do Quirrenbacha. Potem kiwnął głową na mnie i na Zebrę. — Ale ciebie nie poznaję. I ciebie też nie.
— A ty mi przypominasz gówno — odpowiedziałem szybko, by mężczyzna nie zdążył zdobyć przewagi. Już podnosiłem się z maszyny, rad, że rozprostuję nogi po raz pierwszy od paru godzin. — Teraz pokaż mi, gdzie mogę dostać coś do picia.
— Kim jesteś?
— Człowiekiem, który prosi cię o coś do picia. Co jest? Ktoś ci zaczopował uszy świńskim gównem?
Chyba do niego trafiło. Założyłem, że facet nie odgrywa większej roli w tym przedsięwzięciu i jego praca polega głównie na wysłuchiwaniu zniewag ze strony przybywających tu zbirów, stojących wyżej w łańcuchu pokarmowym.
— Człowieku, bez obrazy.
— Ratko, to Tanner Mirabel. A to… Zebra — przedstawił nas Quirrenbach. — Dzwoniłem i zapowiedziałem, że się wybieramy na dół, żeby się zobaczyć z Gideonem.
— Właśnie — rzekłem. — A jeśli nie dotarło, to twój cholerny problem, nie mój.
Na Quirrenbachu zrobiło to wrażenie i postanowił się dołączyć: — Racja, cholera. Daj temu cholernemu człowiekowi… daj człowiekowi, do cholery, coś się napić. — Wytarł rękawem spieczone wargi. — I coś dla mnie, Ratko, ty pieprzony kutasie.
— Kutasie? A to dobre, Quirrenbach. Naprawdę dobre. — Mężczyzna poklepał go po ramieniu. — Bierz nadal lekcje asertywności, to się opłaca. — Potem spojrzał na mnie niemal z sympatią, między nami, zawodowcami. — W porządku. Idźcie za mną.
Wyszliśmy za Ratkiem z komory z rurami. Trudno było rozpoznać wyraz jego twarzy — na oczach miał szare gogle, z których wystawały rozmaite delikatne czujniki. Nosił płaszcz w takie same wzory, jakie miał płaszcz Vadima, ale bardziej wycięty, a łaty były równiejsze i bardziej błyszczące.
— Więc, przyjaciele, co was tu na dół sprowadza? — spytał Ratko.
— Coś w rodzaju kontroli jakości — odparłem.
— Na razie nie słyszałem, żeby ktoś narzekał na jakość.
— Może zbyt dobrze nie słuchałeś — wtrąciła Zebra. — Coraz trudniej dostać to gówno.
— Naprawdę?
— Taaa, naprawdę — potwierdziłem. — Nie chodzi tylko o małą podaż. Problem jest z czystością. Zebra i ja dostarczamy Paliwo do wybranych klientów aż na Pas Złomu. I docierają do nas skargi. — Mówiłem rzeczowo, ostro. — To może oznaczać jakieś problemy w łańcuchu zaopatrzenia, bo jest dużo słabych ogniw, ale zapewniam, że wszystkie sprawdzam. Może to również oznaczać, że podstawowy produkt się psuje. Rozcieńczony, fałszowany… nazywaj to jak chcesz. Dlatego fatygujemy się osobiście w asyście pana Quirrenbacha. Chcemy się przede wszystkim przekonać, że nadal wytwarza się tu wysokiej jakości Paliwo Snów. Jeśli nie, to znaczy, że ktoś kogoś oszukuje i poleci gówno jak w dziesięciostopniowej burzy gówna, albo i większe. W każdym razie to dla kogoś niedobra wiadomość.
— Ty, słuchaj. — Ratko uniósł ręce. — Każdy wie, że są kłopoty u źródła, ale tylko Gideon może ci wyjaśnić dlaczego.
Zarzuciłem przynętę.
— Mówią, że lubi samotność.
— Nie ma przecież wielkiego wyboru.
Zaśmiałem się przekonująco, choć nie wiedziałem w zasadzie, co w tym zabawnego. Ale Ratko powiedział to tak, jakby rzucił dowcip.
— Właśnie. — Zmieniłem ton głosu, skoro już ustaliłem z nim jakieś zasady wzajemnego respektu. — Niech nasze stosunki uzyskają bardziej przyjacielskie podstawy, dobrze? Ja na razie zrezygnuję z podważania jakości produktu w zamian za… że tak powiem… małą handlową próbkę.
— Co jest? — Ratko sięgnął pod płaszcz i wyjął małą ciemnoczerwoną fiolkę. — Zbyt często czerpałeś ze swoich zapasów?
Wziąłem fiolkę, Zebra podała mi pistolet ślubny. Wiedziałem, że muszę to zrobić i że tylko Paliwo umożliwi mi ostateczne wyjaśnienie tajemnic z mojej przeszłości.
— Wiesz, jak to jest — powiedziałem.
Sky i Norquinco szli do przodu, cały czas z niepokojem zerkając na kompasy. Tunel rozgałęział się i skręcał, ale displeje przezierne hełmów stale pokazywały pozycję względem promu oraz przebytą dotychczas trasę. Nie mogli się więc zgubić, nawet gdyby napotkali przeszkody. Kierowali się do środka statku, w okolice kopuły dowodzenia. Szli około pięciu minut, gdy nagle poczuli pogłos — tym razem nieco silniejszy — jakby w kadłub statku uderzono jak w gong.
— O, właśnie, wracajmy — powiedział Norquinco.
— Nie. Straciliśmy linę i już wiadomo, że drogę na zewnątrz musimy sobie wyciąć. To oznacza, że będziemy musieli wycinać trochę więcej.
Norquinco poszedł za nim z ociąganiem. Coś się jednak zmieniało: czujniki skafandrów zaczęły wyłapywać ślady azotu i tlenu, zamiast jak poprzednio sygnalizować obecność czystej próżni. Czyżby w szybie powoli odtwarzała się atmosfera? Czy te dwa dźwięki to odgłosy zamykania się jakiejś wielkiej śluzy obcych?
— Widzę światło — powiedział Sky, gdy ciśnienie osiągnęło wartość jednej atmosfery i nadal wzrastało.
— Światło?
— Żółtawe. Nie przywidziało mi się. Pochodzi z samych ścian. Zgasił latarkę i to samo kazał zrobić koledze. Przez chwilę znajdowali się w prawie całkowitych ciemnościach. Sky zadrżał — wrócił dawny, nigdy do końca nie pokonany strach przed ciemnością, zaszczepiony w nim w przedszkolu. Potem wzrok zaczął przyzwyczajać się do nastrojowego światła i mieli wrażenie, że znów zapalili latarki. Nawet lepiej: blade żółte światło rozjaśniało kilkadziesiąt metrów tunelu przed nimi.
— Sky? Czujesz?