— Co takiego?
— Mam wrażenie, że poruszam się w dół.
Sky chciał się zaśmiać, wykpić Norquinco, ale poczuł to samo co przyjacieclass="underline" rzeczywiście coś pchało jego ciało na ścianę szybu. Lekko, ale gdy pełzł dalej (a teraz naprawdę było to pełzanie), nacisk się zwiększył, aż Sky poczuł się tak jak na pokładzie „Santiago”, gdzie obroty generowały grawitację. Ale statek obcych ani się nie obracał, ani nie przyśpieszał.
— Gomez?
Nadeszła odpowiedź, bardzo cicha.
— Tak. Gdzie jesteście?
— Głęboko. W pobliżu kopuły dowodzenia.
— Wątpię w to, Sky.
— Tak wskazują nasze kompasy inercyjne.
— Chyba się mylą. Twój sygnał radiowy dochodzi z połowy długości osi.
Skya znów ogarnęło przerażenie, choć tym razem nie miało związku z ciemnością. Nie pełzli aż tak długo, by zabrnąć aż tak daleko. Czyżby w tym czasie statek usłużnie zmienił swój kształt? Sygnał radiowy jest zapewne poprawny, myślał Sky, i z triangulacji Gomez dostał prawdziwe wskazania ich pozycji, choć masa kadłuba mogła wprowadzić pewne zakłócenia. A to oznaczało, że kompasy inercyjne niemal od samego początku kłamały. Teraz poruszali się przez pewnego rodzaju statyczne pole grawitacyjne, coś będącego immanentną cechą kadłuba, a nie iluzją wytworzoną dzięki rotacji czy przyśpieszeniu. Wydawało się, że pole może ich dowolnie ciągnąć, w zależności od geometrii szybu. Nic dziwnego, że kompasy dawały nieprawidłowe wyniki. Grawitacja i bezwładność są ze sobą subtelnie powiązane i nie sposób zdeformować jedno, nie deformując drugiego.
— Muszą mieć całkowitą kontrolę pola Higgsa — powiedział Norquinco. — Szkoda, że nie ma tu z nami Gomeza. On by od razu wymyślił odpowiednią teorię.
Pole Higgsa to coś, co przenika całą przestrzeń, całą materię, wyjaśnił Norquinco. Masa i bezwładność nie są immanentnymi właściwościami cząsteczek, ale tylko skutkiem sił wywieranych na nie, gdy oddziałują z polem Higgsa — jak oddziaływanie wywierane na sławną osobę, która idzie przez tłum wielbicieli. Norquinco sądził, że budowniczowie statku potrafili znaleźć sposób, by ta sławna osoba wymknęła się niezaczepiana, czy też przeciwnie, jeszcze bardziej opóźnić jej marsz. Tak jakby potrafili zagęścić lub rozrzedzić tłum wielbicieli i ograniczyć nagabywanie. Tak w przybliżeniu Sky wyobrażał sobie to, co Gomez — a może nawet Norquinco — sformułowaliby ściśle matematycznie, ale jemu to wystarczyło. Konstruktorzy potrafili manipulować grawitacją i bezwładnością równie łatwo i naturalnie, jak manipulowali żółtawym światłem.
Zatem podejrzenia Skya okazały się słuszne. Jeśli na pokładzie uda się znaleźć coś, co pozwoli mu poznać tę technikę, będzie to miało wielkie znaczenie dla Flotylli, a przynajmniej dla „Santiago”. Od lat próbowali pozbyć się masy, by jak najpóźniej wejść w etap hamowania. A jeśli mogliby wyłączyć masę, tak jak wyłącza się światło? „Santiago” mógłby wejść w układ Łabędzia z prędkością ośmiu procent prędkości światła i ustawić się na orbicie wokół Końca Podróży, momentalnie wygaszając prędkość. Nawet gdyby taki scenariusz nie był możliwy, to korzystna byłaby wszelka redukcja bezwładności statku, choćby o kilka procent.
Zewnętrzne ciśnienie powietrza przekraczało teraz półtorej atmosfery i wzrastało, ale już wolniej. Powietrze było ciepłe, wilgotne i zawierało śladowe ilości gazów, nieszkodliwych, lecz nie występujących w atmosferze, którą Sky zwykle oddychał. Grawitacja zatrzymała się na poziomie połowy g. Nieraz spadała poniżej tej wartości, ale nigdy jej nie przekraczała. Żółtawe światło stało się teraz tak jasne, że można było przy nim czytać. Od czasu do czasu pełzli przez zagłębienia w podłodze pełne gęstego, ciemnego płynu. Wszędzie widzieli plamy tej lepkiej, czerwonej, krwiopodobnej substancji.
— Sky? Tu Gomez.
— Mów wyraźniej. Słabo cię słyszę.
— Sky, od pięciu godzin mamy towarzystwo. Dwa promy. Znają naszą pozycję. Zaryzykowałem i radarem zmierzyłem odległość.
Dobrze jak do tej pory; postąpiłbym tak samo, pomyślał Sky.
— Nie rób nic więcej — powiedział do Gomeza. — Nie nawiązuj łączności, nie rób niczego, co pozwoliłoby im zidentyfikować nas jako prom z „Santiago”.
— Wychodźcie stamtąd! Ciągle jest czas, żeby uciec.
— Jeszcze tu nie skończyliśmy.
— Sky, chyba nie…
Sky przerwał połączenie, bardziej zainteresowany tym, co zobaczył w tunelu: w ich stronę sunęła istota przypominająca grubego różowawego robala, przemieszczającego się dżdżownicowatymi oscylacjami.
— Norquinco? — Sky wysunął pistolet i skierował go w szyb. — Ktoś wyszedł nam na powitanie.
Czy w moim głosie słychać przerażenie? — zastanawiał się Sky.
— Niczego nie widzę. Zaraz, zaraz… teraz widzę. Och!
Istota, zaledwie rozmiarów ręki, nie mogła przecież zrobić im fizycznej krzywdy. Sky nie dostrzegł u niej żadnych niebezpiecznych organów, żadnych szczęk. Z przodu miała tylko owalną falbankę przezroczystych falujących macek. Nawet gdyby była jadowita, nie zagrażała ludziom w skafandrach. Nie dostrzegł również oczu ani funkcjonalnych kończyn. Powtarzał sobie te uspokajające spostrzeżenia, ale — rozczarowany — stwierdzał, że strach go nie odstępuje.
Robal nie był jednak specjalnie przerażony obecnością przybyszów. Zatrzymał się i pomachał im widmowymi mackami. Bladoróżowe, pierścieniowate ciało zmieniło odcień na czerwony i spomiędzy segmentów zaczęła wyciekać tętniczoczerwona wydzielina, tworząc świeżą szkarłatną kałużę, która po chwili wyciągnęła własne macki i popełzła naprzód, jakby schodziła w dół szybu. Ta zamiana góry z dołem — lokalne odwrócenie kierunku grawitacji — przyprawiała Skya o zawrót głowy. Czerwony płyn kapał na nich krwistymi strumykami, po czym zaczynał płynąć po ich skafandrach w górę i dookoła. Przez chwilę Skyowi wydawało się, że został postawiony do góry nogami i że spada. Czerwień przesłoniła mu szybę hełmu, jakby poszukiwała drogi do środka skafandra. Potem odstąpiła.
Grawitacja wróciła do normy. Przerażony, ciężko dysząc, obserwował, jak kałuża wraca do robala i z powrotem w niego wsiąka. Robal był przez chwilę czerwony, potem powoli bladł, zróżowiał.
Wreszcie zrobił coś dziwnego: nie przekręcił się w szybie, ale się przenicował — macki wciągnęły się w korpus z jednej strony i wyskoczyły z drugiej. Istota pofalowała z powrotem w żółte przepaście tunelu. Jakby nic tu nie zaszło.
Usłyszeli głos. Dudnił ze ścian z boskim grzmieniem, zbyt głęboki, by należał do człowieka.
— Dobrze mieć towarzystwo — powiedział ktoś po portugalsku.
— Kim jesteś? — spytał Sky.
— Lago. Chodźcie do mnie. To niedaleko.
— A jeśli wolimy cię opuścić?
— Będzie mi smutno, ale was nie zatrzymam.
Echo boskiego głosu zanikło, jakby powstało przed przybyciem robala. Sky i Norquinco ciężko dyszeli, jak po szybkim biegu. Po dłuższej chwili odezwał się Norquinco:
— Wracamy do promu. Natychmiast.
— Nie. Idziemy dalej, jak obiecaliśmy Lagowi. Norquinco schwycił Skya za ramię.
— Nie! To szaleństwo. Czy wymazałeś ostatnie wydarzenie ze swojej krótkoterminowej pamięci?
— Zostaliśmy zaproszeni w głąb statku przez coś, co by już nas dawno zabiło, gdyby miało takie zamiary.
— To coś powiedziało o sobie „Lago”. Choć Oliveira… — Nie stwierdził ostatecznie, że Lago nie żyje. — Sky robił wszystko, żeby wymazać strach ze swego głosu. — Tyle tylko, że coś się z nim stało. Interesuje mnie, co. Oraz wszystko, co ten statek, czy cokolwiek to jest, może nam powiedzieć.