— Dobrze. Idź. Ja wracam.
— Nie, zostajesz tu i idziesz ze mną. Norquinco milczał przez chwilę.
— Nie możesz mnie zmusić.
— Nie, ale sprawię, że ci się to opłaci. — Teraz Sky położył dłoń na ramieniu przyjaciela. — Rusz wyobraźnią, Norquinco. Na pewno są tu rzeczy, które mogą rozwinąć nasze dotychczasowe schematy. A przynajmniej takie, dzięki którym dotrzemy do Końca Podróży przed innymi statkami i może nawet uzyskamy taktyczną przewagę, gdy tamci przybędą za nami i zaczną zgłaszać pretensje do terytoriów.
— Jesteś na pokładzie statku obcych, a myślisz tylko o miałkich ludzkich sprawach, jak kłótnie o prawa do ziemi!
— Zapewniam cię, że za kilka lat takie sprawy wydadzą się bardzo ważne. — Mocniej chwycił ramie Norquinco. Czuł, jak ściskają się warstwy materiału. — Pomyśl! Wszystko może zależeć od tego, co się teraz stanie. Nasza cała historia. Nie jesteśmy pionkami, Norquinco, jesteśmy kolosami. Uświadom to sobie przez chwilę i pomyśl o nagrodzie, jaka czeka tych, którzy tworzą historię. Tacy jak my. — Wspomniał ukryte pomieszczenie na „Santiago”, gdzie trzymał chimeryka-infiltratora. — Poczyniłem dalekosiężne plany. Moje bezpieczeństwo na Końcu Podróży jest gwarantowane, nawet jeśli wydarzenia obrócą się przeciwko nam. Postaram się również o twoje bezpieczeństwo i nietykalność. A jeśli sytuacja nie obróci się przeciw nam, sprawię, że zostaniesz potężnym człowiekiem.
— A jeśli teraz pokażę ci plecy i wrócę na prom?
— Nie wezmę ci tego za złe — odparł Sky łagodnie. — To przecież przerażające miejsce. Ale przez następne lata nie będę mógł ci zagwarantować schronienia.
Norquinco strzepnął z ramienia dłoń Skya. Nie patrzył mu w oczy.
— Dobrze. Idziemy. Ale nie zostajemy tu dłużej niż godzinę. Sky skinął głową, choć był to próżny gest.
— Cieszę się, Norquinco. Wiedziałem, że jesteś rozsądnym człowiekiem.
Ruszyli. Droga stała się łatwiejsza i niemal nie wymagała wysiłku, jakby szyb cały czas schodził w dół. Sky zastanawiał się nad tym, w jaki sposób czerwony płyn krążył wokół niego. Lokalne sterowanie grawitacją było tak precyzyjne, że ciecz zachowywała się jak żywa, przepływała jak przyśpieszana oślizła maź. Istoty, które zbudowały ten statek, potrafiły nie tylko zmieniać pole Higgsa — potrafiły na nim grać jak na fortepianie.
Nie wiem, czym one są, pomyślał Sky, ale wyprzedziły ludzkość o miliony lat. Flotylla musi im się wydawać niezwykle prymitywna. Może nawet nie uważają jej za twór istot inteligentnych. A jednak się nią zainteresowały.
Tunel przechodził w olbrzymią jaskinię o gładkich ścianach. Wynurzyli się na jednej ze ścian o kształcie muszli małża, ale wszędzie unosiły się gęste lepkie wyziewy, przesłaniające widok. Komora była skąpana w brudnym, żółtawym świetle, dno pokrywało wielkie czerwone jezioro, które musiało mieć wiele metrów głębokości. W cieczy tkwiło kilkadziesiąt robali, niektóre były całkowicie zanurzone. Kształty miały nieco odmienne od osobnika, którego Sky i Norquinco widzieli wcześniej. Niektóre były znacznie większe od człowieka, ich macki posiadały dodatkowe narządy, a może organy zmysłów. Jeden z nich patrzył na Skya i Norquinco ludzkim okiem umieszczonym na końcu odnóża. Największy robal siedział pośrodku jeziora; jego bladoróżowy korpus wystawał kilka metrów z cieczy i miał dziesiątki metrów długości. Robal zwrócił ku nim koniec swego ciała, mała korona macek machała w powietrzu niczym pierzasty liść.
Poniżej liścia Sky zobaczył absurdalnie małe jak na tak wielkiego stwora usta o ludzkim kształcie, otoczone czerwienią. Wydobył się z nich głęboki, dudniący ludzki głos.
— Witajcie. Jestem Lago.
Przez chwilę oglądałem fiolkę pod światło, potem włożyłem ją do zamka. Czerwony płyn migotał, przelewał się w jednej chwili leniwie, a w następnej z błyskawiczną prędkością — to wszystko zbyt przypominało mi czerwone jezioro w sercu „Caleuche”. Ale przecież nigdy nie było żadnego „Caleuche”, tylko obiekt znacznie dziwniejszy, do którego jak pasożyt doczepiła się legenda o statku-widmie. Czy wspomnienia Skya zawsze istniały w tyle mego umysłu? Rozpoznałem Paliwo Snów, gdy tylko je zobaczyłem.
W tamtym czerwonym jeziorze można się było utopić, tyle tego było.
Przytknąłem pistolet ślubny do szyi i wstrzeliłem Paliwo do arterii. Nie czułem kopa, nie miałem halucynacji. Paliwo nie było narkotykiem w tradycyjnym sensie — działało na cały mózg a nie na wybrany obszar. Powstrzymywało degenerację komórek i naprawiało ostatnie zniszczenia; przywracało wspomnienia i odnawiało przerwane ostatnio połączenia. Czerpało z ostatnich odwzorowań tego, co było, jakby ciało, zmieniając się, przechowywało jeszcze przez pewien czas jakieś pole, które zmieniało się wolniej od wzorców samych komórek. Dlatego Paliwo potrafiło naprawiać zarówno urazy, jak i pamięć, choć sama substancja nie wiedziała nic o fizjologii czy anatomii układu nerwowego.
— Gówno z jakością — powiedział Ratko. — Brachu, ja sam używam najlepszego materiału.
— Twierdzisz, że nie wszystko, co stąd wychodzi, jest równie dobre? — spytała Zebra.
— Już mówiłem. Z takimi sprawami do Gideona.
Ratko poprowadził naszą trójkę przez kluczące, prymitywne tunele, słabo oświetlone, ze szczątkową podłogą, ale wydrążone w litej skale. Miałem wrażenie, że tunele drążono od wnętrza rozpadliny.
— Docierają do mnie pogłoski o stanie zdrowia Gideona — powiedziałem. — Niektórzy mówią, że właśnie dlatego słaby towar trafia do klientów. Gideon jest zbyt chory i nie może zarządzać swoimi liniami zaopatrzenia.
Miałem nadzieję, że nie powiedziałem nic, co by zdradziło moją niewiedzę o prawdziwej sytuacji. Ale Ratko odparł:
— Gideon nadal produkuje. I teraz to jest najważniejsze.
— Nie nabiorę pewności, póki go nie zobaczę.
— Nie przedstawia pięknego widoku, mam nadzieję, że rozumiesz.
Uśmiechnąłem się.
— Tak też mówią.
TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ
Gdy Ratko prowadził nas do Gideona, przywołałem kolejny epizod. Właśnie tak: teraz ode mnie zależało, kiedy miałem widzenie; jakby polegało to jedynie na przekopaniu się przez trzysta lat wspomnień, chronologicznym uporządkowaniu i wpuszczeniu do umysłu kolejnego fragmentu. Tym razem nie doznawałem nieprzyjemnego wrażenia obcości. Tak jak bym już wcześniej wiedział, co się stanie, i tylko ostatnio nie poświęcał temu uwagi; jakbym miał do czynienia z powieścią, którą dawno odłożyłem, ale jej akcja nie mogła mnie już zaskoczyć.
Sky i Norquinco wynurzyli się z szybu i schodzili po śliskich ścianach jaskini, aż wreszcie stanęli nad czerwonym jeziorem.
Kilkadziesiąt metrów od nich w jeziorze siedział robal. Lago, jak się przedstawił.
Sky się przygotował. Czuł niesamowity strach, ale był przekonany, że przeżyje, bo takie jest jego przeznaczenie.
— Lago? — spytał. — Czyżby? Z tego, co wiem, Lago był człowiekiem.
— Jestem również tym, który istniał przed Lagiem. — Głos, choć mocny, brzmiał spokojnie, bez cienia groźby. — Trudno to wyrazić w języku Laga, ale jestem również Nieustraszonym Podróżnikiem.
— Co się stało z Lagiem?
— To też niełatwe. Wybacz. — Zamilkł. Z ciała robala zaczęły tryskać litry czerwonego płynu, a potem jeszcze więcej jeziornej cieczy wlewało się w robala. — Tak lepiej. Znacznie lepiej. Wyjaśnię. Przed Lagiem był po prostu Nieustraszony Podróżnik i pomocne larwy Nieustraszonego Podróżnika i nory pustki. — Macki wskazywały na ściany i sufit jaskini. — Ale potem nory pustki zostały zniszczone i wiele nieszczęsnych larw-pomocników musiało ulec… nie ma na to słowa w umyśle Laga. Zniszczeniu? Rozpuszczeniu? Degeneracji? Ale nie zniknęli całkowicie.