Выбрать главу

Sky spojrzał na milczącego Norquinca.

— Co się stało, zanim twój statek został zniszczony?

— Tak… statek. To właśnie to. Nie nory pustki. Statek. Znacznie lepiej. — Usta uśmiechnęły się ohydnie i ze stwora znów wy płynęła czerwona ciecz. — Dawno temu.

— Zacznij od początku. Dlaczego lecieliście za nami?

— Nami?

— Za Flotyllą. Za pięcioma statkami. Pięcioma norami pustki. — Mimo strachu Sky czuł złość. — Jezu, to przecież proste. — Uniósł pięść i wyprostował wszystkie palce. — Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Rozumiesz? Postanowiłeś lecieć za pięcioma innymi norami pustki zbudowanymi przez nas, przez takich ludzi jak Lago. Chcę wiedzieć dlaczego.

— To było przed szkodą. Po szkodzie zostały tylko cztery puste nory pustki.

Sky skinął głową. Wyglądało na to, że stwór mniej więcej rozumiał, co stało się z „Islamabadem”.

— A więc tego też nie pamiętasz?

— Niezbyt dobrze.

— Postaraj się. Skąd pochodzisz? Dlaczego przyczepiłeś się do naszej Flotylli?

— Było bardzo dużo pustek. Zbyt dużo, żeby Nieustraszony Podróżnik wszystko od początku pamiętał.

— Nie musisz wszystkiego pamiętać. Powiedz tylko, jak się tam dostałeś.

— Kiedyś były tylko larwy, choć było dużo pustek. Szukaliśmy innych typów larw, ale nic nie znaleźliśmy.

Czyli kiedyś lud Nieustraszonego Podróżnika wędrował w przestrzeni kosmicznej, ale nie spotkał istot inteligentnych, pomyślał Sky.

— Jak dawno to było?

— Epoki temu. Półtora obrotu.

Sky poczuł niesamowity kosmiczny chłód. Czyżby robal liczył czas w jednostkach obrotu Drogi Mlecznej? Czas potrzebny na pełny obrót typowej gwiazdy, znajdującej się w obecnej odległości od centrum galaktyki, to ponad dwieście milionów lat. Czyli społeczna pamięć larwy — jeśli jest to pamięć — obejmowała trzysta milionów lat podróży kosmicznych. Tak dawno temu ewolucja nawet jeszcze nie miała w swych planach dinozaurów.

W takiej skali czasowej ludzkość i wszystkie dokonania ludzkości są jak warstewka pyłu na szczycie góry.

— Powiedz, co dalej.

— Znaleźliśmy inne larwy. Nie były takie jak my. W ogóle nie były jak larwy. Nie chciały… nas tolerować. Były jak nory pustki… ale bez niczego. Po prostu nory pustki.

Statek bez istot żywych na pokładzie.

— Inteligencje maszynowe?

Usta znów rozciągnęły się w uśmiechu. Wyglądało to naprawdę ohydnie.

— Tak. Inteligencje maszynowe. Głodne maszyny. Zjadały larwy. Maszyny, które zjadały nas.

* * *

Maszyny, które zjadały nas.

Jak on to powiedział? — myślałem. Jakby wszystko sprowadzało się do zaledwie irytującego aspektu rzeczywistości. Coś, co trzeba tolerować, ale o co nikogo nie można winić. Pamiętałem, z jaką odrazą potraktowałem jego defetyzm.

Nie, to nie była moja odraza, pomyślałem, ale Skya Haussmanna.

Tak było, prawda?

Ratko prowadził nas przez prymitywnie wydrążone tunele do fabryki Paliwa Snów. Od czasu do czasu przechodziliśmy przez większe, mroczne komory, gdzie robotnicy w szarych błyszczących fartuchach pochylali się nad stołami z urządzeniami chemicznymi, które tworzyły miniaturowe szklane miasta. W wielkich retortach stało ciemnokrwiste Paliwo Snów. Na końcu linii produkcyjnej, w równych stojakach, gotowy wyrób czekał na wysyłkę. Wielu robotników nosiło gogle takie jak Ratko; wyspecjalizowane soczewki dostosowywały się do konkretnego zadania w procesie produkcyjnym.

— Dokąd nas prowadzisz? — spytałem.

— Chciałeś się przecież napić?

Quirrenbach szepnął:

— Chyba prowadzi nas do tego, który tu rządzi, więc go nie lekceważ, nawet jeśli ten człowiek ma niezwykły system przekonań.

— Gideon? — spytała Zebra.

— To część problemu — odparł Ratko. Najwyraźniej źle ją zrozumiał.

Przeszliśmy przez kilka laboratoriów produkcyjnych i wreszcie wkroczyliśmy do biura o kostropatych ścianach. Przed olbrzymim metalowym, zniszczonym biurkiem leżał, a może siedział, wysuszony starzec. Spoczywał w fotelu na kółkach — opancerzonej czarnej, połyskliwej machinie, z której nieszczelnych zaworów wydobywała się sycząca para. Ze ściany do fotela prowadziły linie zasilania. Prawdopodobnie można go było odłączyć, gdyby mężczyzna chciał pojeździć po pomieszczeniu na wielkich szkieletowych kołach o zakrzywionych szprychach.

Ciało mężczyzny ledwo się rysowało pod pokrytymi aluminium kocami, spod których wystawały bardzo chude ramiona. Lewa ręka leżała na udzie, prawa manipulowała baterią dźwigni i guzików w oparciu fotela.

— Witaj! — powiedziała Zebra. — To ty na pewno jesteś tym człowiekiem.

Spojrzał na nas po kolei. Twarz — kości obleczone cienką jak pergamin skórą — miał dziwnie przezroczystą. Mimo to roztaczał aurę mężczyzny przystojnego. Jego oczy — gdy się w końcu na mnie zatrzymały — były jak dwa ostre kawałki międzygwiazdowego lodu. Mocno zarysowana szczęka wyrażała niemal pogardę. Usta mu zadrgały, jakby zamierzał odpowiedzieć.

Tymczasem prawa dłoń przesunęła się po przyciskach, pchała dźwignie i przyciskała guziki z zadziwiającą zręcznością. Palce miał cienkie, ale mocne i niebezpieczne jak szpony sępa.

Podniósł dłoń znad dźwigni. Z fotela zaczęły się wydobywać szybkie szczęknięcia mechanicznych przełączników. Gdy ustały, fotel przemówił: syntetyzował słowa w postaci urywanych, melodyjnych gwizdów, które dało się jednak zrozumieć.

— Oczywiście. Czym mogę służyć?

Patrzyłem na niego zdziwiony. Nie spodziewałem się, że Gideon to ktoś taki.

— Ratko obiecał, że moglibyśmy dostać coś do picia.

Mężczyzna skinął mu głową bardzo oszczędnym ruchem i Ratko podszedł do kredensu wbudowanego w skalną wnękę w kącie pomieszczenia. Wrócił z dwiema szklankami wody.

Wypiłem swoją jednym haustem. Miała niezły smak jak na płyn, który przed chwilą był parą. Drugą szklankę podał Zebrze — przyjęła ją nieufnie, ale pragnienie przeważyło nad strachem przed trucizną. Odstawiłem pustą szklankę na zniszczone metalowe biurko.

— Gideon, nie takiej osoby się spodziewałem — rzekłem. Quirrenbach szturchnął mnie.

— Tanner, to nie Gideon. To… ten człowiek, jak ci mówiłem.

Mężczyzna wydał nową porcję komend, używając przycisków fotela. Przez piętnaście sekund rozlegało się klekotanie, potem wydobył się głos:

— Nie jestem Gideonem. Ale chyba słyszeliście o mnie. Zbudowałem to wszystko.

— Co? Ten labirynt tuneli? — spytała Zebra.

— Nie — odrzekł po krótkiej pauzie, gdy fotel przetwarzał słowa. — Nie ten labirynt tuneli. Całe miasto. Całą planetę. — W tym miejscu zaprogramował pauzę. — Jestem Marco Ferris.

Quirrenbach wspominał mi przed chwilą o jego niezwykłym systemie wierzeń. Tak, to się zgadzało. Jednak w jakiś sposób rozumiałem uczucia tego mężczyzny na parowym wózku inwalidzkim.

Przecież ja sam nie byłem już pewien, kim właściwie jestem.

— Więc, Marco, niech mi pan powie, czy to pan zarządza tą fabryką, czy Gideon? — spytałem. — I czy Gideon w ogóle istnieje?

Wózek zaterkotał:

— Tak, ja tym zarządzam, panie… — Drobnym ruchem ręki pominął moje nazwisko; nie warto było przerywać zdania, by o nie pytać. — Ale Gideon tu jest. Gideon zawsze tu był. Bez Gideona mnie by tu nie było.