Zatem — zważywszy wszystkie okoliczności — nieźle mu poszło.
Po południu, gdy załatwiłem wszystko z Dominiką, wydarzył się następny epizod haussmannowski. Stałem oparty plecami o ścianę Dworca Centralnego i leniwie obserwowałem, jak sprawny lalkarz zabawia grupę dzieci. Lalkarz pracował nad małą budką i sterował malutkim modelem Marka Ferrisa. Kazał figurce w skafandrze kosmicznym, ze starannie wymodelowanymi stawami, schodzić ze skalnej ściany uformowanej z kupy gruzu. Ferris miał zejść do rozpadliny, ponieważ u stóp zbocza znajdował się stos klejnotów, pilnowany przez obcego, dziewięciogłowego potwora. Kiedy lalkarz kazał potworowi rzucić się na Ferrisa, dzieci klaskały i wrzeszczały.
I właśnie wtedy w moje myśli wsunął się w pełni uformowany epizod.
Później — kiedy miałem czas przetrawić to, co mi odkryto — myślałem o epizodzie poprzedzającym. Epizody Haussmanna zaczynały się dość niewinnie, powtarzając życie Skya zgodnie z faktami, które znałem. Ale potem zaczęły od nich odchodzić, najpierw w drobnych szczegółach, a później coraz wyraźniej. Odnośniki do szóstego okrętu nigdy nie należały do żadnej znanej ortodoksyjnej historii. Nieznany był też fakt, że Sky utrzymywał przy życiu zabójcę, który zamordował jego ojca — lub którego wyposażono w środki do przeprowadzenia tej zbrodni. Ale to były pomniejsze aspekty całej historii, jeśli zestawić je z ideą, że Sky rzeczywiście zamordował kapitana Balcazara. Balcazar w naszej historii był tylko przypisem. To jeden z poprzedników Skya — ale nikt, nawet w duchu, nie podejrzewał, że Sky rzeczywiście go zabił.
Zaciskając pięść, z krwią kapiącą na podłogę promenady, zacząłem się zastanawiać, czym naprawdę zostałem zarażony.
— Nie mogłem nic z tym zrobić. Spał sobie, nie wydawał żadnych dźwięków. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że coś jest nie w porządku.
Dwaj medycy badający Balcazara weszli na pokład natychmiast, gdy statek został przymocowany. Wcześniej Sky wszczął alarm z powodu stanu staruszka. Valdivia i Rengo zamknęli za sobą śluzę powietrzną, zyskując wolną przestrzeń do działania. Sky obserwował ich uważnie. Wyglądali na zmęczonych — żółtawa cera, pod oczyma worki z przepracowania.
— Nie krzyczał? Nie sapał, chcąc zaczerpnąć tchu? — spytał Rengo.
— Nie — odpowiedział Sky. — Ani pisnął.
Grał człowieka zrozpaczonego, ale uważał, żeby nie przedobrzyć. Przecież, gdy Balcazar już nie zawadzał, droga na stanowisko kapitana znacznie się uprościła, tak jakby w skomplikowanym labiryncie okazało się nagle, że istnieje bezpośredni skrót do jego centrum. Wiedział o tym. Oni też o tym wiedzieli; wzbudziłoby podejrzenia, gdyby nie złagodził swego żalu leciutką radością ze swojego znacznego szczęścia.
— Założę się, że te sukinsyny z „Palestyny” go otruły — powiedział Valdivia. — Zawsze byłem przeciwny temu, by tam jechał.
— To było naprawdę bardzo stresujące zebranie — stwierdził Sky.
— I prawdopodobnie to wystarczyło — odparł Rengo, drapiąc się po świeżej, surowej skórze pod okiem. — Nie ma powodu obwiniać o to innych. Po prostu nie wytrzymał stresu.
— Więc niczego nie mogłem zrobić?
Drugi medyk badał prostetyczną błonę na piersi Balcazara, przymocowaną pod zapinaną z boku, a obecnie rozpiętą kurtką munduru. Valdivia z powątpiewaniem szturchnął urządzenie.
— Powinno alarmować. Przypuszczam, że nic nie słyszałeś?
— Jak mówiłem, ani pisku.
— To cholerstwo musiało się znowu zepsuć. Posłuchaj, Sky — powiedział Valdivia — jeśli choć słowo o tym wydostanie się na zewnątrz, jesteśmy załatwieni. Ta cholerna błona zawsze się psuła, ale Rengo i ja byliśmy ostatnio zbyt zapracowani… — Westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem, dziwiąc się, ileż to godzin przepracował. — Cóż, zreperowaliśmy ją, ale oczywiście nie mogliśmy spędzać całego czasu, pielęgnując Balcazara i zaniedbując innych. Wiem, że na „Brazylii” mają sprzęt lepszy niż ten zużyty śmieć, ale co nam z tego?
— Niewiele. — Sky szybko go poparł. — Gdybyście poświęcili zbyt wiele uwagi staruszkowi, zmarliby inni ludzie. Doskonale to rozumiem.
— Mam nadzieję, że rozumiesz, Sky, bo gdy tylko nowina o jego śmierci stąd wycieknie, rozpęta się burza gówna. — Valdivia spojrzał znowu na kapitana, ale jeśli miał nadzieję na cudowne wyzdrowienie, nie doczekał się jego oznak. — Będą sprawdzać jakość naszej opieki medycznej. Ciebie będą przypiekać na temat organizacji podróży na „Palestynę”. Ramirez i inne sukinsyny z Rady będą usiłowali udowodnić, że zawaliliśmy sprawę, dopuściliśmy się zaniedbań. Wierz mi, widziałem to już.
— Wszyscy wiemy, że to nie nasza wina — oznajmił Sky. Spojrzał na kapitana: ślina zdobiła epolet niczym ślad ślimaka. — Był dobrym człowiekiem, służył nam dobrze, długo po tym, kiedy powinien się wycofać. Ale był stary.
— I tak by umarł za rok czy dwa. Ale spróbuj wyjaśnić to statkowi.
— Musimy wobec tego tylko uważać na nasze tyłki.
— Sky… nie powiesz słowa, dobrze? O tym, co ci mówiliśmy? Ktoś bębnił w śluzę, próbując dostać się do taksówki. Sky to zignorował.
— Więc co mam powiedzieć? Medyk wstrzymał oddech.
— Musisz oznajmić, że błona cię zaalarmowała. Nie ma znaczenia, że na to nie zareagowałeś. Nie mogłeś — nie miałeś środków ani kwalifikacji, a byliście daleko od statku.
Sky skinął głową, jakby to wszystko brzmiało niezwykle rozsądnie i pokrywało się z tym, co sam by proponował.
— Mówić cokolwiek, tylko nie sugerować, że błona prostetyczna nie zadziałała? Dwaj medycy wymienili spojrzenia.
— Właśnie tak — odpowiedział pierwszy. — Nikt nie będzie cię winił, Sky. Zobaczą, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś.
W tej chwili kapitan, jak zauważył Sky, wyglądał bardzo spokojnie. Miał zamknięte oczy — jeden z medyków zamknął je palcami, by staruszek sprawiał wrażenie, że godnie przyjął śmierć. Jak stwierdził Klaun, można sobie doskonale wyobrazić, że śnił o czasach chłopięcych. Nie szkodzi, że dzieciństwo tego człowieka, spędzone na statku, było co do sekundy tak sterylne i klaustrofobiczne, jak dzieciństwo Skya.
Pukanie do śluzy ustało.
— Lepiej wpuszczę faceta — powiedział Sky.
— Sky…! — błagalnie zawołał pierwszy medyk. Sky położył dłoń na ramieniu mężczyzny.
— Nie martw się o to.
Sky podjął decyzję i przyłożył dłoń do kontrolki drzwi. Za nimi czekało przynajmniej dwadzieścia osób, wszyscy chcieli dostać się do kabiny jako pierwsi, obejrzeć zmarłego kapitana, udając troskę i mając w duchu nadzieję, że nie jest to kolejny fałszywy alarm. Balcazar już od kilku lat miał nieznośny zwyczaj niemal-umierania.
— Boże drogi — powiedziała jedna z kobiet z Koncepcji Napędu. — To prawda, nie… co na Boga się zdarzyło?
Jeden z medyków zaczął wyjaśniać, ale Sky był szybszy.
— Błona prostetyczna źle zadziałała — oznajmił.
— Co takiego?
— Słyszeliście. Obserwowałem Balcazara cały czas. Czuł się dobrze, póki jego błona nie zaczęła wydawać sygnałów alarmowych. Rozpiąłem mu bluzę i spojrzałem na displej diagnostyczny. Zawiadamiał, że ma atak serca.
— Nie… — powiedział jeden z medyków, ale mógłby równie dobrze mówić do pustego pomieszczenia.
— A jesteś pewien, że go nie miał? — spytała kobieta.
— Na pewno. Rozmawiał ze mną w tym czasie, całkiem do rzeczy. Żadnych oznak bólu czy irytacji. Wtedy błona zawiadomiła mnie, że spróbuje elektrowstrząsów. W tym momencie kapitan stał się oczywiście bardzo ożywiony. — I co potem?