— Może by nas pan do niego zaprowadził? — spytała Zebra.
— Nie ma potrzeby. Bo nikt nie widuje Gideona bez wyraźnej przyczyny. Wszystko załatwiasz ze mną, więc po co ci Gideon? Gideon to tylko dostawca. Niczego nie wie.
— Mimo to chcielibyśmy z nim pogadać — oznajmiłem.
— Przykro mi. Niemożliwe. Zupełnie niemożliwe. — Odsunął wózek od biurka. Wielkie koła hałasowały na podłodze.
— Mimo to chcę zobaczyć Gideona.
— Co jest? — Ratko wszedł między mnie a rzekomego Marka Ferrisa. — Słyszałeś przecież, co człowiek mówił.
Ratko natarł na mnie, ale niefachowo. Powaliłem go na ziemię; jęczał, miał złamane przedramię. Skinąłem na Zebrę, by się pochyliła i zabrała Ratkowi pistolet, który ten już wyciągał. Teraz oboje byliśmy uzbrojeni. Wyjąłem swój pistolet, a Zebra celowała w rzekomego Ferrisa.
— Wybieraj pan! — rozkazałem. — Albo zaprowadzisz mnie pan do Gideona, albo zrobisz to w śmiertelnych mękach. Co pan wolisz?
Naciskał rozmaite guziki — wózek odłączył się od linii zasilania parą. Podejrzewałem, że są w nim zainstalowane jakieś bronie, ale oceniałem, że nie dość szybkie, by mógł z nich zrobić użytek.
— Tędy — powiedział Ferris po chwili wypełnionej wózkowym klekotem.
Poprowadził nas opadającymi spiralnie korytarzami. Wózek poruszał się seriami szybkich odrzutów. Ferris z wprawą sterował po wąskich zdradliwych skałach. Zastanawiałem się, kim on jest. Quirrenbach i Zebra chyba założyli, że to maniak. Ale jeśli nie jest tym, za kogo się podaje, to kim jest?
— Niech pan powie, jak się pan tu dostał — poprosiłem. — I co to ma wspólnego z Gideonem.
Po chwili klekotania odpowiedział:
— To długa historia. Ale często proszą mnie, żebym ją powtórzył, więc mam gotową zaprogramowaną opowieść.
— Urodziłem się na Yellowstone — dobiegł głos z wózka. — Stworzony w stalowym łonie, wychowany przez roboty. Było to w czasach, gdy nie potrafiliśmy jeszcze transportować żywych ludzi między gwiazdami. Można było powstać jedynie z zamrożonej komórki jajowej, ożywionej przez roboty, które zdążyły wcześniej przybyć. — Ferris był jednym z Amerikanos, tyle wiedziałem. To było dawno temu, jeszcze przed epoką Skya Haussmanna, i w moim umyśle te wydarzenia zlewały się w dalekie historyczne tło wraz z żaglowcami, konkwistadorami, obozami koncentracyjnymi i epidemiami dżumy.
— Znaleźliśmy rozpadlinę — mówił dalej Ferris. — Dziwny twór. Z układu Ziemi nikt jej nie dostrzegł, nawet za pomocą najczulszych instrumentów. Była zbyt mała. Ale odkryliśmy ją, gdy tylko zaczęliśmy badać nasz świat — głęboką dziurę w skorupie planety, buchającą żarem i mieszanką gazów, które można by przetworzyć w powietrze.
W ramach teorii geologicznych nie dawało się tego wyjaśnić. Oczywiście znałem hipotezy: w niedawnej przeszłości na Yellowstone wystąpiły pływy podczas spotkania z gazowym gigantem i wewnętrzna energia cieplna przenikała na powierzchnię, uciekając przez otwory takie jak ta rozpadlina. Może jest w tym trochę prawdy, ale teoria nie rozstrzyga wszystkiego. Dlaczego rozpadlina jest taka dziwna; dlaczego gazy są odmienne od reszty atmosfery: cieplejsze, bardziej wilgotne, mniej toksyczne? Charakterystyczne, rzekłbyś: wizytówka. Zszedłem na dół, by się przekonać, co jest na dnie.
Poleciał jedną z sond atmosferycznych. Schodził po spirali coraz głębiej w rozpadlinę, aż dotarł znacznie poniżej warstwy mgły. Radar pomógł mu w orientacji — uniknął rozbicia o skały, ale wyprawa była niebezpieczna: w jednoosobowym pojeździe Ferrisa na chwilę popsuł się silnik i maszyna nagle opadła. W końcu wylądował na samym dole, trzydzieści kilometrów poniżej powierzchni planety, na luźnym gruzie, którym zasłane było całe dno rozpadliny. Automatyczne układy naprawcze podjęły swoje funkcje, ale dopiero po kilkudziesięciu godzinach maszyna mogła wrócić na górę.
Tymczasem Ferris, nie mając nic lepszego do roboty, włożył skafander przeznaczony do pracy w ekstremalnych ciśnieniach, w rozmaitych warunkach cieplnych i chemicznych, i tak ubrany wybrał się na eksplorację warstwy gruzu. Nazwał ją piargiem. Przez szczeliny w skałach wydobywało się bogate w tlen, wilgotne powietrze.
Ferris znalazł drogę, biegnącą setki metrów w dół przez luźne skały. Było tam niebezpiecznie gorąco, wielokrotnie groziła mu śmierć, ale zdołał utrzymać się na nogach. Wyższe warstwy gruzu parły na niższe, ale zawsze udawało mu się znaleźć szczelinę, przecisnąć, włożyć lub wbić haki i zaczepić linę. Cały czas myślał o śmierci, lecz raczej abstrakcyjnie. Żaden z pierwszego pokolenia Americanos nie rozumiał, co to śmierć — nigdy nie widzieli ludzi starszych od siebie, umierających. Instynktem tego nie pojmowali.
I dobrze. Bo gdyby Ferris lepiej rozumiał to, co wiąże się ze śmiercią, nie podjąłby ryzyka, nie dotarłby w głąb rumowiska.
I nigdy by nie znalazł Gideona.
Rozprzestrzenili się i w końcu spotkali inny gatunek — inteligencję robotów czy cyborgów.
Sky stopniowo chwytał sens opowieści Nieustraszonego Podróżnika. Larwy przez miliony lat tworzyły kulturę spokojnych kosmicznych wędrowców, aż natknęły się na maszyny. Nieustraszony Podróżnik nie wyjaśnił, po co larwy opanowały przestrzeń — miały jakieś swoje tajemne powody, choć nie należały do nich ani ciekawość, ani konieczność poszukiwania surowców. Larwy po prostu takie już były — zamierzchła ewolucja wbudowała w nie ten imperatyw podróży. Nie przejawiały czystego zainteresowania techniką czy nauką, wystarczyła im wiedza, którą dawno temu zgromadziły w pamięci swej rasy, tak dawno, że zasady, na jakich się opierała, zostały zapomniane.
Jak łatwo przewidzieć, nie wyszły na tym dobrze, gdy ich wysunięte kolonie zetknęły się z maszynami-pożeraczami-larw. Pożeracze powoli wciskały się w kosmos larw, zmuszając je do modyfikacji zachowania utrwalonego przez dziesiątki milionów lat. By przeżyć, larwy najpierw musiały sobie uświadomić, że są prześladowane.
Nawet to zajęło im milion lat.
Potem z prędkością sunącego lodowca zaczęły tworzyć strategie przeżycia. Porzuciły stałe kolonie i całkowicie wycofały się w przestrzeń międzygwiezdną, by się lepiej ukryć przed pożeraczami. Skonstruowały nory pustki wielkości małych planet. Spotykały ostatki innych gatunków istot, również nękanych przez pożeraczy — choć one nazywały ich inaczej. W zależności od potrzeb, larwy przejmowały różne technologie, nie troszcząc się o ich zrozumienie. Sterowanie grawitacją i inercją zdobyły od symbiotycznej rasy zwanej Gniazdownikami. Jedną z technik łączności natychmiastowej przekazała im kultura określająca siebie mianem Klaunów-Skoczków. Larwy zostały ostro obrugane, gdy się dopytywały, czy te same techniki można stosować do natychmiastowych podróży. Dla Klaunów istniała subtelna linia granicy bluźnierstwa, oddzielająca nadświetlne przekazywanie informacji od podróży z prędkościami nadświetlnymi. To pierwsze akceptowali w ramach ściśle określonych parametrów; to drugie było wstrętną perwersją, bluźnierstwem i na samą myśl o tym subtelni Klauni-Skoczkowie kurczyli się i umierali z obrzydzenia.
Tylko młode nieokrzesane rasy mogły tego nie pojmować.
Larwy i ich luźni sojusznicy posiedli wiele technik, ale to nie wystarczyło, by pokonać maszyny. Te zawsze były szybsze, silniejsze. Od czasu do czasu istoty organiczne zwyciężały, ale ogólnie pożeracze powoli wygrywali.
Sky rozmyślał o tym, gdy odezwał się Gomez. Mimo słabego sygnału słyszeli nerwowowść w jego głosie.