Przez chwilę patrzył w milczeniu na Nieustraszonego Podróżnika; wiedział, że larwa wyczuwa jego spojrzenie.
— Wierzysz mi, prawda? Nie zabiłeś mnie. Wiesz, jakie będą skutki.
— Nie chcę cię zabić — odparł robal. — Bo znów stałbym się samotny, jak przed twoim przybyciem.
Sky zrozumiał i poczuł się podle. Robal chciał jego towarzystwa, mimo że Sky zadał mu ból, mimo że zamordował część jego ciała. Stworzenie było tak rozpaczliwie samotne, że pragnęło obecności swego oprawcy. Sky przypomniał sobie małe dziecko krzyczące w ciemnościach, oszukane przez przyjaciela, który w rzeczywistości nigdy nie istniał, i — czując do stworzenia wstręt za okazaną słabość — przynajmniej je zrozumiał.
I nienawiść stała się jeszcze bardziej intensywna.
Musiał zabić jeszcze jedną larwę, nim nakłonił Nieustraszonego Podróżnika, by zniszczył dwa nadciągające promy. Tym razem robalowi sprawiło ból nie tylko zabicie larwy. Równie dotkliwe było generowanie motka, jakby robal wyczuwał destrukcję statku.
Gdy było już po wszystkim, Sky mógł zostać i nadal torturować larwę, aż wszystkiego by się dowiedział. Mógł zmusić larwę, by pokazała mu system napędu statku, i zorientować się, czy statek mógłby zawieźć ich do Końca Podróży szybciej niż „Santiago”. Mógłby nawet rozważyć projekt przeniesienia części załogi „Santiago” na pokład nory pustki — ludzie mieszkaliby w długich tunelach, zmusili larwy do odpowiedniej adaptacji składu powietrza i temperatury. Ile osób mógłby utrzymać obcy statek? Dziesiątki? Setki? Może nawet momios, gdyby ich obudzić? Może niektórych trzeba byłoby poświęcić na karmę dla larw, ale Sky przeszedłby nad tym do porządku dziennego.
Zamiast tego postanowił zniszczyć statek.
Było to znacznie prostsze, pozwoliło Skyowi uniknąć negocjacji z robalem, pozwoliło uniknąć uczucia odrazy w zetknięciu z larwią samotnością. Unikał również niebezpieczeństwa, że nora dostanie się innym statkom Flotylli.
— Wypuść nas — powiedział do Nieustraszonego Podróżnika. — Oczyść drogę prosto na powierzchnię, w miejscu gdzie weszliśmy.
Usłyszał serię szczęknięć, gdy zmieniano kierunki przejść, a śluzy otwierały się i zamykały. Wietrzyk muskał czerwone wody.
— Możecie wyjść — powiedział robal. — Przykro mi z powodu naszych sporów. Wrócisz wkrótce?
— Możesz na to liczyć — odparł Sky.
Potem odlecieli promem. Gomez nie wiedział, co się stało, i dlaczego zbliżające się obiekty po prostu wybuchły.
— Co tam znalazłeś? — spytał Skya. — Czy Oliveira mówił z sensem, czy zwariował?
— Chyba zwariował — odparł Sky. Norquinco w ogóle się nie odzywał; nie rozmawiali od tamtego zdarzenia nad brzegiem jeziora. Może Norquinco miał nadzieję, że jeśli się nie będzie o tym wspominać, cały incydent — wybaczalna krótka słabość w stresowej sytuacji — umknie z pamięci Skya. Ale Sky wielokrotnie odtwarzał sobie tamte chwile, widział czerwoną falę obmacującą szybę hełmu; zastanawiał się, ile cząsteczek dostało się do środka.
— A wyposażenie medyczne? Znalazłeś coś? Dowiedziałeś się, co stało się z kadłubem?
— Kilka rzeczy tam odkryliśmy — rzekł Sky. — Lećmy już. Silniki na maksimum.
— Ale jaką mają sekcję napędu? Muszę spojrzeć na ich butlę, muszę się przekonać, czy można zabrać stamtąd antymaterię.
— Wykonaj polecenie, Gomez! — Potem skłamał, by go pocie szyć: — Kiedyś wrócimy po antymaterię. Ten statek nigdzie nie odleci.
Gomez przeleciał na nieuszkodzoną stronę nory pustki i dogazował. Gdy oddalili się od niej dwieście, trzysta metrów, wyglądała zupełnie jak zwykły statek. Przez chwilę Sky myślał o niej znowu jako o „Caleuche”, o statku-widmie. Pomylili się, ale czy to ich wina? Rzeczywistość okazała się znacznie dziwniejsza.
Po powrocie do Flotylli Skya czekały zapewne kłopoty. Jeden ze statków wysłał promy, czyli Sky najprawdopodobniej zostanie oskarżony, może nawet postawiony przed trybunałem. Ale miał plan i wiedział, że dzięki sprytowi obróci to na swoją korzyść. Z pomocą Norquinco przygotował dowody, wskazujące Ramireza jako inicjatora i organizatora wyprawy; świadczące o tym, że Sky grał tylko podrzędną rolę wykonawcy megalomańskiej koncepcji kapitana. Ramirez zostanie usunięty ze stanowiska, może nawet skazany na śmierć. Constanza — ukarana. I nikt nie będzie miał wątpliwości, kto powinien zastąpić Ramireza.
Sky odczekał jeszcze minutę. Nie przeciągał decyzji w obawie, by Nieustraszony Podróżnik nie zaczął czegoś podejrzewać i nie podjął kontrakcji. Potem odpalił portowiec. Błysk atomowy był jasny, czysty i przerażający, i gdy sfera plazmy stała się cienka, jak kwiat, którego płatki zmieniają barwę z białoniebieskiej na międzygwiezdną czerń, nic nie pozostało.
— Co ty przed chwilą zrobiłeś? — spytał Gomez. Sky uśmiechnął się.
— Ulżyłem czemuś w cierpieniu.
— Powinnam była go zabić — powiedziała Zebra, gdy robot inspekcyjny zbliżał się do powierzchni.
— Wiem, jak to jest — odparłem. — Ale gdybyś go zabiła, nie moglibyśmy uniknąć. — Celowała w ciało, ale trudno było określić, gdzie kończy się sam Ferris, a zaczyna jego wózek. Strzał zniszczył tylko wspomagającą maszynerię i gdy Ferris jęknął i próbował coś powiedzieć, urządzenia wózka zagrzechotały, zgrzytnęły i wydały ciąg niewyraźnych gwizdów. Przypuszczałem, że potrzeba byłoby wiele celnych strzałów, by zabić czterystuletniego starca, którego krew na pewno przesycało Paliwo Snów.
— Więc co nam dała ta skromna wyprawa? — spytała Zebra.
— Też zadaję sobie to pytanie — powiedział Quirrenbach. — Teraz wiemy nieco więcej o metodach produkcji. Gideon nadal jest na dole, Ferris też. Nic się nie zmieniło.
— Ale się zmieni — rzekłem.
— To znaczy?
— To było tylko rozpoznanie. Gdy sprawy ucichną, znów tam powrócę.
— Tym razem będzie na ciebie czekał — stwierdziła Zebra. — Nie prześlizgniemy się tak łatwo.
— My? — spytał Quirrenbach. — Więc już się, Taryn, zapisujesz na drugą wyprawę?
— Tak. I bądź uprzejmy nazywać mnie odtąd Zebra.
— Na twoim miejscu, Quirrenbach, zastosowałbym się do tej prośby. — Podjeżdżaliśmy właśnie do komory, gdzie powinna na nas czekać Chanterelle, i poczułem, że robot przechyla się znów do poziomu. — Tak, wrócimy. I rzeczywiście, tym razem będzie trudniej.
— Co zamierzasz osiągnąć?
— Jak to sformułowała kiedyś bliska mi osoba: jest tam coś, czemu należy ulżyć w cierpieniu.
— Zabijesz Gideona? O to ci chodzi?
— To lepsze niż mieć świadomość, jak cierpi.
— Ale Paliwo Snów…
— Miasto musi się nauczyć żyć bez tego i innych świadczeń ze strony Gideona. Słyszałeś, co powiedział Ferris. W dole nadal są szczątki statku Gideona i ciągle zmieniają skład chemiczny gazów w rozpadlinie.
— Ale Gideon nie jest teraz na statku — powiedziała Zebra. — Sądzisz, że on nadal ma wpływ na ten statek?
— Lepiej, żeby nie miał — rzekł Quirrenbach. — Gdybyś go zabił i rozpadlina przestałaby zaopatrywać miasto w niezbędne surowce… czy wyobrażasz sobie, co by się działo?
— Owszem — odparłem. — I w porównaniu z tym zaraza stałaby się drobną niedogodnością. A jednak bym to zrobił.
Chanterelle czekała na nas. Nerwowo otworzyła luk wyjściowy i przez ułamek sekundy przyglądała się nam, nim doszła do wniosku, że to rzeczywiście my. Odłożyła swoją broń i pomogła, nam wysiąść. Wszyscy z ulgą opuściliśmy rurę. Głęboko zaczerpnąłem haust niezbyt świeżego powietrza.