Выбрать главу

— No i co? — zapytała Chanterelle. — Opłaciło się? Dostaliście się w pobliże Gideona?

— Dość blisko — wyjaśniłem.

Nagle stłumionym dzwonkiem odezwało się jakieś urządzenie schowane w ubraniu Zebry. Oddała mi swój pistolet i wyjęła niezgrabny telefon o przestarzałym kształcie — obecnie szczyt nowoczesności w Chasm City.

— Przez cały czas, gdy podjeżdżaliśmy rurą, musiał się do mnie dobijać — powiedziała. Pstryknęła, otwierając ekranik.

— Kto taki?

— Pransky. — Zebra przytknęła telefon do ucha, a ja wyjaśniłem Chanterelle, że to prywatny detektyw, częściowo wplątany we wszystko, co wydarzyło się od mojego przybycia. Zebra rozmawiała z nim cicho, dłonią zakrywając usta. Nie słyszałem, co mówi Pransky, ale połówka konwersacji w wykonaniu Zebry w zupełności mi wystarczyła.

Zamordowano kogoś, przypuszczalnie jednego z łączników Pransky’ego. Teraz Pransky dzwonił z miejsca zbrodni; sądząc po odpowiedziach Zebry, był bardzo wzburzony, jakby zmuszony przebywać w miejscu, z którym w ogóle nie chciał mieć nic wspólnego.

— Czy… — Chyba zamierzała go zapytać, czy zawiadomił władze, ale uświadomiła sobie, że tam, gdzie teraz przebywa Pransky, nie istnieje prawo. I było tam nawet gorzej niż w Baldachimie.

— Słuchaj! Nikt nie może się o tym dowiedzieć przed naszym przyjazdem. Nie ruszaj się z miejsca. — Zebra zamknęła telefon i schowała go do kieszeni.

— O co chodzi? — spytałem.

— Ktoś ją zabił — odparła. Chanterelle spojrzała na nią.

— Kogo?

— Grubaskę. Dominikę. Jest już przeszłością.

TRZYDZIEŚCI SIEDEM

— Czy to mógł zrobić Voronoff? — spytałem, gdy zbliżaliśmy się do Dworca Centralnego. Zostawiliśmy go na dworcu przed naszą wyprawą do Gideona, ale zabicie tak znanej postaci jak Dominika… nie. Bardziej już samobójstwo, i to w sposób ciekawy, kompensujący nudę. — To nie w jego stylu.

— Nie on i również nie Reivich — powiedział Quirrenbach. — Ale tylko ty wiesz, do czego on jest zdolny.

— Reivich nie zabija byle kogo — stwierdziłem.

— Nie zapominaj, że Dominika łatwo sobie przysparzała wrogów — zauważyła Zebra. — Nie była mistrzem dyskrecji. Reivich mógł ją zabić, bo za dużo o nim gadała.

— Ale wiemy, że nie ma go w mieście — powiedziałem. — Jest w orbitalnym habitacie zwanym Azyl. Zgadza się, Quirrenbach?

— O ile wiem, tak.

Nie było śladu Voronoffa, ale tego wcale nie oczekiwaliśmy: gdy go puściliśmy, nie spodziewałem się, że zostanie na miejscu. I tak nie miało to znaczenia. Voronoff odgrywał w całej sprawie rolę przypadkową i jeśli kiedykolwiek musiałbym się z nim porozumieć, łatwo mógłbym znaleźć tego powszechnie znanego człowieka.

Namiot Dominiki wyglądał tak, jak go zapamiętałem. Rozstawiony pośrodku bazaru, miał opuszczone boki. W pobliżu nie widziałem klientów, nic jednak nie sugerowało, że doszło tu do morderstwa. Małego pomocnika nie zauważyłem — nikogo nie naganiał, ale nawet to nie wzbudzało podejrzeń na tym ospałym teraz bazarze. Chyba nie było dziś żadnych przylotów i nie napływali chętni do usunięcia implantów.

Pransky czekał przy drzwiach, spoglądając przez dziurkę w materiale.

— Nie śpieszyliście się za bardzo. — Ponurym wzrokiem spojrzał na Chanterelle, Quirrenbacha i na mnie. Oczy mu się natychmiast rozszerzyły. — No, no, prawdziwa grupa myśliwska.

— Wpuść nas — poleciła Zebra.

Pransky otworzył drzwi. Weszliśmy do pokoju recepcyjnego, gdzie kiedyś czekałem na Quirrenbacha.

— Uprzedzam was, że wszystko jest tak, jak to zastałem — powiedział cicho. — Widok niemiły.

— Gdzie jej dzieciak? — spytałem.

— Jej dzieciak? — powiedział, jakbym użył słowa z zapomnianego miejskiego żargonu.

— Tom, jej pomocnik. Musi tu być gdzieś w pobliżu. Mógł coś widzieć. Może mu grozić niebezpieczeństwo.

Pransky klasnął językiem.

— Nie widziałem żadnego „dzieciaka”. Miałem inne rzeczy na głowie. Ten, kto to zrobił… — Urwał, ale wyobraziłem sobie, co w tej chwili myśli.

— To nikt z miejscowych speców — stwierdziła Zebra. — Nikt z miejscowych nie zlikwidowałby takiego skarbu jak Dominika.

— Powiedziałaś, że ludzie, którzy mnie gonili, nie byli stąd.

— Jacy ludzie? — spytała Chanterelle.

— Mężczyzna i kobieta — odparła Zebra. — Przyszli do Dominki i usiłowali namierzyć Tannera. Dziwna para, na pewno nie z miasta.

— Sądzisz, że wrócili i zabili Dominikę? — spytałem.

— Umieszczam ich na początku listy podejrzanych. A ty, Tanner, nie masz żadnych sugestii?

Wzruszyłem ramionami.

— Najwyraźniej jestem osobą popularną. Pransky zakasłał.

— Chyba powinniśmy… — Szarą ręką wskazał wewnętrzną komorę namiotu.

Weszli do pomieszczenia, gdzie Dominika przeprowadzała operacje.

Kobieta unosiła się na wznak pół metra nad fotelem chirurgicznym, górną połową ciała zawieszona w uprzęży, przyczepionej do poruszanego parą teleskopowego wysięgnika. Układ pneumatyczny nadal syczał, strużki pary mknęły w górę. Potężny biust kobiety przeważył i biodra znalazły się wyżej od ramion. U osoby szczuplejszej głowa by się przechyliła, ale u Dominiki zwały tłuszczu wokół karku utrzymywały twarz w poziomie; szeroko otwarte oczy patrzyły prosto w sufit, a usta były rozchylone.

Ciało grubaski pokrywały węże.

Największe z nich były martwe; opasywały kobietę niczym wzorzyste szale. Nieruchome zwłoki z rozpłatanymi brzuchami zwisały aż do fotela, malując na nim krwawe wstążki. Mniejsze węże nadal żyły, zwinięte na brzuchu ofiary i na fotelu. Prawie się nie ruszały, gdy podszedłem do nich z najwyższą ostrożnością.

Wspomniałem sprzedawcę wężów w Mierzwie. Tam je kupiono i dodano jako element kompozycji całej sceny.

— Mówiłem, że to straszne. — Głos Pransky’ego przeciął nasze milczenie. — Widziałem okropne rzeczy w swoim życiu, ale to…

— W tym tkwi metoda — odparłem cicho. — Nie jest to tak szaleńcze, jak się wydaje.

— Chyba zwariowałeś — rzekł Pransky, który bez wątpienia wyraził to, co czuli inni. Nie mogłem mieć do nich pretensji, ale wiedziałem, że mam rację.

— Jaka metoda? — spytała Zebra.

— Przesłanie. — Obszedłem wiszące ciało, by lepiej się przyjrzeć twarzy zmarłej. — Coś w rodzaju wizytówki. Wiadomość, konkretnie dla mnie.

Dotknąłem twarzy Dominiki — głowa lekko się obróciła i wszyscy mogli zobaczyć równą dziurę wyborowaną pośrodku czoła. Wyartykułowałem po raz pierwszy to, co uważałem za prawdę:

— Bo tego dokonał Tanner Mirabel.

* * *

Wtedy już od dawna przestałem rejestrować upływ czasu (jaki to miało sens, gdy było się nieśmiertelnym?) i sfałszowałem archiwa statku, by ukryć szczegóły dotyczące mojej przeszłości, ale gdzieś w okolicach swoich sześćdziesiątych urodzin wiedziałem, że nadszedł czas na mój ruch. Wybór momentu nie należał do mnie — został wymuszony przez mechanikę naszej podróży kosmicznej — ale gdybym chciał, mogłem to odroczyć, chwilowo zarzucając plany, które zajmowały mi umysł przez pół życia. Poczyniłem staranne przygotowania i gdybym zrezygnował ze swych projektów, nikt by się o nich nie dowiedział.

Przez chwilę napawałem się przyjemnością balansowania między dwiema sprzecznymi wersjami: pierwsza — ja triumfuję; druga — poddaję się posłusznie ogólnemu dobru Flotylli, nawet gdyby to miało oznaczać trudności dla mego własnego ludu. Przez ułamek sekundy wahałem się.