Выбрать главу

— Gotowi! — powiedział stary kapitan Armesto z „Brazylii”. — Napęd hamujący, zapłon za dwadzieścia sekund.

— Zgoda — odparłem z wysokości fotela dowódcy na mostku. Z maleńkim przesunięciem czasowym to samo powiedziały dwa inne głosy: kapitanowie „Bagdadu” i „Palestyny”.

Koniec Podróży był blisko przed nami, jego gwiazda — jaśniejsza z pary 61 Cygni — świeciła w nocy jak krwawa latarnia. Wbrew szansom, wbrew wszelkim spekulacjom, Flotylli udało się pokonać przestrzeń międzygwiezdną. Jeden statek został wprawdzie zniszczony, ale wcale nie mąciło to zwycięstwa. Ci, którzy wystrzelili statki, spodziewali się strat. Oczywiście straty nie ograniczały się tylko do tego jednego statku. Wielu uśpionych momio nigdy nie miało zobaczyć celu podróży. Ale to też uwzględniono.

A więc triumf.

Jednak przeprawa jeszcze się nie skończyła. Flotylla nadal miała prędkość podróżną. Należało pokonać dystans maleńki, lecz najistotniejszy dla całej ekspedycji. Jednego nie przewidziano: że w przedsięwzięciu zapanuje aż taka niezgoda.

— Dziesięć sekund — powiedział Armesto. — Życzę powodzenia nam wszystkim. Powodzenia i szerokiej drogi. Teraz zacznie się cholerny wyścig łeb w łeb.

Nie aż taki łeb w łeb, jak ci się wydaje, pomyślałem.

Mijały odliczane sekundy i nagle — niemal jednocześnie — w ciemności rozbłysły trzy słońca tam, gdzie przed chwilą były tylko gwiazdy. Po raz pierwszy od półtora wieku silniki Flotylli znów się włączyły, pożerały materię i antymaterię i wyrzucały czystą energię, spowalniając statki, lecące dotychczas ośmioma procentami prędkości światła.

Gdybym podjął inną decyzję, słyszałbym teraz, jak trzeszczy wielki szkielet „Santiago”, dostosowując się do naprężeń hamowania. Spalanie dawałoby o sobie znać niskim, odległym dudnieniem, które raczej odczuwalibyśmy niż słyszeli — mimo wszystko było to wrażenie ekscytujące. Ale już podjąłem decyzję, więc nic się nie działo.

— Przyrządy pokazują prawidłowe spalanie… — mówił kapitan Armesto, ale komunikat zakończył z wahaniem w głosie. — „Santiago”, nie mamy sygnałów, że zainicjowaliście u siebie spalanie. Jakieś trudności techniczne, Sky?

— Nie — odparłem spokojnie, rzeczowo. — W tej chwili nie ma żadnych trudności.

— Więc dlaczego nie rozpoczęliście spalania?! — To bardziej był okrzyk oburzenia niż pytanie.

— Bo nie zamierzamy tego robić. — Uśmiechnąłem się do siebie. Kot wyszedł z worka. Na rozstajach dróg została wybrana jedna wersja przyszłości, a druga odrzucona. — Wybacz, kapitanie, ale postanowiliśmy nieco dłużej pozostać w trybie podróży.

— To szaleństwo! — Przysiągłbym, że słyszę, jak fontanna śliny Armesta pada na mikrofon. — Mamy informacje wywiadowcze, Haussmann. Bardzo dobre. Doskonale wiemy, że nie wprowadziłeś żadnych modyfikacji silników, jakich i my byśmy nie wprowadzili. W żaden sposób nie zdołasz dotrzeć do Końca Podróży wcześniej od nas. Musisz teraz zainicjować spalanie i lecieć z nami…

Bawiłem się podłokietnikiem fotela.

— Bo co?

— Bo my…

— Nic nie zrobicie. Wszyscy wiemy, że przestawienie silników, gdy spalają antymaterię, skończy się tragicznie. — To była prawda. Silniki były bardzo niestabilne, skonstruowane tak, by do końca spalić substrat reakcji dostarczany z zasobnika magnetycznego. Spece od silników mieli własne określenie magneto-hydrodynamicznej niestabilności, która uniemożliwiała odcięcie dopływu bez wycieku. Najważniejsze były jednak konsekwencje tego zjawiska: paliwo do fazy hamowania musiało być przechowywane w zupełnie innym zasobniku niż paliwo do przyśpieszania statku do prędkości podróży. Teraz, gdy trzy tamte statki zainicjowały spalanie, musiały kontynuować ten proces.

Ale odmawiając pójścia w ich ślady, zawiodłem zaufanie.

— Tu Zamudio z „Palestyny” — odezwał się ktoś inny. — Mamy stabilny przepływ, wszystkie wskaźniki zielone… spróbujemy dokonać wyłączenia śródreakcyjnego, nim Haussmann nas za bardzo wyprzedzi. Nigdy już nie nadarzy się taka dobra okazja.

— Na litość boską, nie rób tego! — rzekł Armesto. — Nasze symulacje pokazują, że wyłączenie to tylko trzydzieści procent szans prze…

— Nasze symulacje dają więcej… odrobinę więcej.

— Powstrzymaj się, proszę, Zamudio. Przesyłamy ci dane techniczne. Nie rób żadnego ruchu przed ich przejrzeniem.

Przez godzinę dyskutowali, przesyłali sobie nawzajem symulacje, sprzeczali się co do interpretacji. Sądzili, że prowadzą rozmowę zupełnie prywatnie, ale moi agenci już dawno temu umieścili podsłuch w ich statkach — zresztą tamci też zapluskwili mój statek. Z rozbawieniem wyławiałem w ich sporze coraz więcej gorączkowej urazy. To poważna sprawa zaryzykować wybuch antymaterii po półtora wieku podróży. W normalnych warunkach dyskusja trwałaby miesiące, a nawet lata, ważąc małe zyski z ewentualnymi ofiarami śmiertelnymi. Cały czas jednak zwalniali, „Santiago” tymczasem triumfalnie pędził naprzód i każda sekunda zwłoki z ich strony zwiększała dystans.

— Już wszystko omówiliśmy. Zaczynamy wyłączanie — oznajmił Zamudio.

— Nie rób tego — prosił Armesto. — Zastanówmy się jeszcze przez jeden dzień.

— A ten drań wysunie się przed nas? Już zdecydowaliśmy się na wyłączenie. — Zamudio rzeczowym tonem podawał odczyty stanu. — Wygaszanie napędu za pięć sekund… topologia butli stabilna… zmniejszanie przepływu paliwa… trzy… dwa… jeden.

Potem nastąpił ryk zakłóceń. Jedno z nowych słońc zamieniło się nagle w nową plamę, jaśniejszą od swego brata. Biała róża o fioletowych brzegach, przechodzących w czerń. Bez słowa podziwiałem ten ogień piekielny. W mgnieniu oka zniknął statek, w taki sam sposób jak „Islamabad”. Białe światło miało w sobie coś oczyszczającego, niemal świętego. Obserwowałem, jak przygasa. Na mój statek powiał oddech gorących jonów, duch tego, czym była „Palestyna”, i przez chwilę displeje na mostku dygotały, wykazywały zakłócenia, ale statki Flotylli leciały teraz tak daleko od siebie, że śmierć jednego nie czyniła szkody innym. Gdy powróciła łączność, usłyszałem głos Armesta.

— Haussmann, draniu, ty to zrobiłeś.

— Bo was przechytrzyłem?

— Bo nas okłamałeś, ty gówniany łobuzie! — Poznałem głos Omdurmana. — Tytus był od ciebie milion razy bardziej wartościowy… znałem twojego ojca. W porównaniu z nim jesteś zerem. Niczym. A wiesz, co jest najgorsze? Że zabiłeś również własnych ludzi.

— Nie sądzę, żebym był aż tak głupi — odparłem.

— Nie licz na to — powiedział Armesto. — Mam dobry wywiad, Haussmann, i znam twój statek jak swój własny.

— My też mamy wywiad — rzekł Omdurman — i wiemy, że nie masz w zanadrzu żadnych sztuczek. Albo musisz zacząć hamowanie, albo przelecisz za daleko od celu. Utkniesz w przestrzeni międzygwiezdnej.

— Nic takiego się nie stanie — odparłem.

Nie planowałem tego, ale czasami trzeba porzucić literę precyzyjnych planów i trzymać się ogólnych wytycznych; słuchać symfonii w całości, a nie pojedynczych dźwięków. Mój fotel dowódcy został — z pomocą Norquinco — zmodyfikowany. Odchyliłem wieczko osadzone w czarnym skórzanym podłokietniku i rozwinąłem płaską konsolę z mnóstwem guzików. Umieściłem ją na kolanach. Palcami ślizgałem się po macierzy przycisków; wywołałem plan — kaktusopodobny schemat osi statku, pokazujący spaczy i ich stan.

Przez lata pracowicie oddzielałem ziarno od plew.