Mozolnie dobrnąłem do powłoki statku. Spocony, bez tchu, dotarłem do koi z najodpowiedniejszym kandydatem. Norquinco nie odzyskał przytomności. Na panelu sterującym kasety włączyłem funkcję rozmrażania, które powinno trwać kilka godzin, ale teraz nie zależało mi na ograniczeniu uszkodzeń komórek. Nikt nie będzie przeprowadzał sekcji zwłok znalezionych pod pociągiem. A któżby podejrzewał, że podmieniłem ciała?
Odezwała się moja bransoleta łączności:
— Słucham?
— Kapitanie, mamy sygnał o kłopotach technicznych pociągu w osi, przy szóstym węźle. Wysłać zespół remontowy?
— Nie ma potrzeby — odparłem. — Jestem w pobliżu. Sam sprawdzę.
— Na pewno?
— Tak. Nie ma sensu marnować sił.
Gdy pasażer się ogrzał — choć mózg był martwy — wyjąłem go z kasety. Tak, budową przypominał Norquinco, miał taki sam kolor włosów i karnację. O ile wiedziałem, Norquinco nie był z nikim związany uczuciowo, a nawet jeśli był… cóż, po wypadku nawet zakochana osoba go nie rozpozna.
Włożyłem Norquinco do kasety. Oddychał, ze dwa razy nawet jęknął, ale ponownie popadł w omdlenie. Rozebrałem go do naga i rozmieściłem na ciele sieć biomonitorów. Styki przywarły do skóry, automatycznie się dostosowały, niektóre sondy zaczęły podążać do organów wewnętrznych.
Na osłonie kasety rozbłysły zielone lampki — znak, że jednostka przyjęła ciało. Pokrywa się zamknęła.
Popatrzyłem na panel stanu: sen był zaprogramowany jeszcze na cztery lata; wtedy „Santiago” miał dotrzeć do orbity wokół Końca Podróży, spacze mieli zostać ogrzani i wejść do nowego Edenu.
Cztery lata — to odpowiadało również moim planom.
Przygotowałem się do transportu chłodnego ciała do tunelu. Przedtem jednak musiałem je ubrać w odzież Norquinco.
Gdy dotarłem na miejsce, złożyłem mężczyznę dziesięć metrów przed pociągiem, nadal zablokowanym przez skrzynkę. Powietrze wypełniał swąd palącego się twornika. W szafce narzędziowej w niszy znalazłem ciężki klucz z długą rączką i za jego pomocą zmieniłem twarz mężczyzny w nierozpoznawalną miazgę. Kości czaszki chrupały przy tym jak rozbijana laka. Potem wytrąciłem spod wagonika blokującą skrzynkę z narzędziami.
Uwolniony pociąg ruszył, od razu nabierając prędkości. Musiałem uciekać, by mnie nie zgniótł. Przeskoczyłem nad trupem i cofnąłem się do wnęki. Zafascynowany, obserwowałem, jak wagoniki suną coraz szybciej. Uderzyły w zwłoki i maglując je, pchały przed sobą.
Po chwili nieco dalej w korytarzu kolejka stanęła.
Przecisnąłem się za wagonikami. Pół godziny temu, gdy sprawdzałem, co stało się z Norquinco, spotkało mnie rozczarowanie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tym razem pociąg wykonał godną uznania pracę. Zatrzymała go nie zgnieciona skrzynka, lecz ospały system bezpieczeństwa… niestety, za późno, by uratować pasażera.
Odchyliłem mankiet i powiedziałem do bransolety:
— Tu Sky Haussmann. Wypadek. Straszny, straszny wypadek.
To wszystko wydarzyło się cztery miesiące temu. Godne pożałowania zakończenie naszej znajomości, ale w końcu okazało się, że Norquinco mnie nie zawiódł. Za chwilę miałem się o tym przekonać.
Główny ekran podawał widok osi „Santiago” z wysokości czterech metrów nad kadłubem. Znakomicie przedstawiona perspektywa, która wzbudziłaby zachwyt renesansowych malarzy. Szesnaście pierścieni-spalni z martwymi ciałami, widocznych w skrócie, miało kształt eliptyczny.
Teraz pierwszy, najbliższy, ruszył, pchnięty serią rozmieszczonych koncentrycznie ładunków wybuchowych. Odłączył się od kadłuba i leniwie podryfował, przechylając się na bok. Przewody łączące go ze statkiem naprężyły się, wreszcie pękły i smagnęły jak batem. Zamrożone gazy wybuchały z kilku rur chmurami kryształów. Gdzieś odezwał się alarm. Ledwo go słyszałem, ale sygnał musiał wywołać konsternację wśród załogi.
Za pierwszym pierścieniem oderwał się drugi. Trzeci zadrgał i obluzował się w zaczepach. I tak dalej, wzdłuż osi. Dobrze to przygotowałem. Początkowo chciałem, by we wszystkich pierścieniach ładunki wybuchły jednocześnie, by oddzielenie przebiegło w gładkich, równoległych liniach. Nie byłoby w tym jednak zamysłu estetycznego. Dlatego zdecydowałem się na odłączanie etapami. Teraz pierścienie szły jeden za drugim, jakby powodowane ukrytym w nich instynktem migracyjnym.
— Widzisz, co robię? — spytałem.
— Widzę i czuję obrzydzenie — odparł tamten kapitan.
— Ty głupcze, to trupy! Jaka to dla nich różnica, czy mają pogrzeb w kosmosie, czy zawieziemy je do Końca Podróży?
— To istoty ludzkie. Zasługują na godne traktowanie, nawet po śmierci. Nie możesz ich wyrzucić za burtę.
— Och, mogę i właśnie to robię. Poza tym nie chodzi o spaczy. Ich masa jest niczym w porównaniu z masą towarzyszących urządzeń. Teraz mamy nad wami prawdziwą przewagę. Dlatego dłużej od was możemy pozostawać w trybie podróży.
— Haussmann, jedna czwarta spaczy niewiele ci da. — Kapitan najwyraźniej się przygotował. Wyniki jego obliczeń musiały być zbliżone do moich. — O ile wcześniej znajdziesz się na orbicie wokół Końca Podróży? Najwyżej o kilka tygodni.
— To wystarczy — odparłem. — Wybierzemy najlepsze miejsca, ludzie tam wylądują i zajmą tereny.
— Jeśli ci ktoś zostanie. Zabiłeś wielu z tamtych, prawda Haussmann? Wiemy, jakie straty mogą wystąpić — nie większe od naszych. Wywiad pracuje. My straciliśmy stu dwudziestu spaczy. Podobnie inne statki. A ty się nie troszczyłeś. Spowodowałeś, że umarli?
— Głupstwa mówisz. Jeśli by mi zależało, żeby umarli, mogłem zabić ich więcej.
— I zasiedlić planetę kilkorgiem ludzi? Nie słyszałeś o prawach genetyki? O kazirodztwie?
Już miałem mu wyjaśnić, że wziąłem to pod uwagę, ale po co wprowadzać go w moje plany? Jeśli ma tak doskonały wywiad, niech niucha sam.
— Będę się martwił po dotarciu na miejsce — odparłem.
To dzięki kapitanowi Zamudio inni uzyskali czasową przewagę, choć odbyło się to w sposób przez niego chyba niezamierzony. Sądził, że ma spore szanse stłumienia przepływu antymaterii, bo przecież inaczej nie próbowałby zatrzymać silnika.
Eksplozja — silna i promiennie biała — dorównała eksplozji „Islamabadu”, tak jak ją zapamiętałem, wtedy w przedszkolu.
Jednak następnego dnia stało się coś nieoczekiwanego.
Tuż przed eksplozją statek kapitana Zamudio transmitował dane techniczne do swych dwóch sprzymierzeńców, również zmuszonych do poruszania się z opóźnieniem, co Zamudio bez powodzenia próbował zmienić. Domyślałem się przebiegu wydarzeń, choć nie miałem bezpośredniego dostępu do przekazywanych informacji. To była kolejna dziwna sprawa. Pozostałe statki zjednoczyły się przeciwko mnie. W zasadzie nie przewidziałem tego, choć, oceniając to w retrospekcji, powinienem. Dostarczyłem tym draniom wspólnego wroga. W pewnym sensie zasługuję na uznanie: ja jeden wzbudziłem w pozostałych kapitanach taki strach, że woleli się sprzysiąc mimo wzajemnych animozji.
I oto Zamudio wydostawał się z grobu.
— Jego dane techniczne były bardziej przydatne, niż mu się wydawało — oznajmił Armesto.