— Nic ci nie pomoże — powiedziałem.
— Pomoże, Sky, pomoże.
Wtedy zrozumiałem, co muszę zrobić.
TRZYDZIEŚCI OSIEM
— Co to znaczy, że ty ją zabiłeś? — spytała Zebra.
Cała piątka patrzyła na groteskową scenę z martwą Dominiką.
— Nie powiedziałem tego. Stwierdziłem, że zabił ją Tanner Mirabel.
— A ty jesteś…? — spytała Chanterelle.
— Gdybym wam powiedział, nie uwierzylibyście mi — odparłem. — Prawdę mówiąc, sam mam z tym dylematem trudności.
— Dominika jest jeszcze ciepła — uroczystym głosem wtrącił Pransky, który przysłuchiwał się naszej rozmowie. — Nie wystąpił rigor mortis. Jeśli można ustalić twoje alibi na kilka ostatnich godzin — a jak mniemam, da się to zrobić — nie należysz do osób podejrzanych.
Zebra szarpnęła mnie za rękaw.
— Tanner, a ci ludzie, którzy cię szukali? Mówiłam ci o nich. Według Dominiki zachowywali się jak nietutejsi. Mogli ją zabić za to, że na nich doniosła.
— Nie wiem nawet, kim są — odparłem. — W każdym razie kobiety nie znam, ale mam pewne przypuszczenia co do mężczyzny.
— Kim jest? — spytała Zebra. Wtrącił się Quirrenbach:
— Nie powinniśmy tu za długo stać, bo będziemy mieli do czynienia z tutejszymi władzami. A to nie jest teraz moim priorytetem.
— Ze smutkiem muszę mu przyznać rację, Tanner — poparła go Chanterelle.
— Nie powinniście mnie już tak nazywać — powiedziałem.
— A jak? — Zebra pokręciła głową.
— Na pewno nie Tanner Mirabel. — Wskazałem ciało denatki. — To Mirabel ją zabił. Człowiek, który mnie śledzi. On to zrobił, nie ja.
— To jakieś szaleństwo — stwierdziła Chanterelle. Wszyscy kiwali głowami, choć miny mieli nietęgie. — Więc kim jesteś?
— Człowiekiem o nazwisku Cahuella — odparłem, choć wiedziałem, że to tylko część prawdy.
Zebra oparła rękę na biodrze. — I dopiero teraz nam to mówisz!
— Dopiero niedawno zdałem sobie z tego sprawę.
— Tak? Jakoś ci to umknęło? Pokręciłem głową.
— Cahuella zmienił moją pamięć… swoją pamięć… żeby zdusić własną tożsamość. Musiał to zrobić tymczasowo, by uciec ze Skraju Nieba. Jego wspomnienia i twarz byłyby dla niego obciążeniem. Tylko że, mówiąc „on”, w istocie mam na myśli „ja”.
Zebra patrzyła na mnie zmrużonymi oczyma, jakby usiłowała dociec, czy jej poprzednie oceny to fatalna pomyłka.
— Rzeczywiście w to wierzysz, prawda?
— Naprawdę zabrało mi trochę czasu, nim się z tym pogodziłem.
— Odbiło mu — stwierdził Quirrenbach. — To dziwne, bo nie przypuszczałem, że wystarczy widok jednej martwej grubaski, żeby dostał świra.
Walnąłem go. Szybko, bez ostrzeżenia. Szachowany cały czas pistoletem Chanterelle, nie miał szans na oddanie ciosu. Poślizgnął się na zalanej jakimś lekarstwem podłodze; jedną dłonią chwycił się za szczękę i wrzasnął, gdy, padając pod fotel, zderzył się z czymś w cieniu.
Przez chwilę myślałem, że dotknął jakiegoś węża, który spełzł na dół, ale po chwili z cienia wyłoniło się coś znacznie większego: Tom, dzieciak Dominiki.
Wyciągnąłem do niego rękę.
— Chodź tu. Z nami jesteś bezpieczny.
„Dominikę zabił ten sam mężczyzna, który wcześniej wypytywał o mnie. Pozaświatowiec, jak pan” wyjaśnił Tom, początkowo beztroskim tonem, ale potem dodał podejrzliwie:
— Niezupełnie Tanner… ale bardzo podobny.
— Już dobrze. — Położyłem mu dłoń na ramieniu. — Zabójca Dominiki tylko wyglądał jak ja. To nie znaczy, że nim jestem.
Tom powoli skinął głową.
— Pan nie mówić jak on.
— Tamten mówił inaczej?
— Pan mówić bogato, a tamten… on być podobny… nie używać tyle słów.
— Silny milczek — stwierdziła Zebra. Przyciągnęła chłopca do siebie, otaczając go opiekuńczo długimi szczupłymi ramionami. Wzruszył mnie ten widok — po raz pierwszy zauważyłem, że ktoś z Baldachimu okazuje współczucie osobie urodzonej w Mierzwie; po raz pierwszy widziałem, żeby istoty z tych dwóch światów uznały się za ludzi. Znałem pogląd Zebry — że Gra to coś złego — ale czymś zupełnie innym było uzewnętrznienie tego poglądu w postaci serdecznego gestu. — Bardzo ci współczujemy z powodu śmierci Dominiki. Zapewniamy cię, że nie my to zrobiliśmy.
Tom pociągnął nosem. Był wystraszony, nadał zszokowany, ale jakoś się trzymał, gotów nam pomóc. Tak to przynajmniej oceniałem. Inna możliwość — że jest nieczuły na ból tego typu — wydała mi się bardzo nieprzyjemna. Mogłem to znieść u żołnierza, ale nie u dziecka.
— Był sam? — spytałem. — Słyszałem, że poszukiwało mnie dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. To był ten sam mężczyzna?
— Ten facet. — Chłopiec odwrócił wzrok od podwieszonego ciała Dominiki. — Teraz też nie być sam. Kobieta z nim, ale wyglądać nieszczęśliwa.
— A poprzednim razem wyglądała na szczęśliwą?
— Szczęśliwa? Nie, ale… — Przerwał. Zrozumiałem, że wymagamy od niego zbyt wyrafinowanego słownictwa. — Wyglądać wygodnie z facetem, jak przyjaciele. On wtedy milszy… jak pan.
To by się zgadzało. Jego pierwsza, zwiadowcza wyprawa do Dominiki miała na celu zebranie informacji o mieście i — jak miał nadzieję — ustalenie miejsca pobytu człowieka, którego chciał zabić, czy chodziło o Reivicha, czy o mnie, czy o nas obu. Już wtedy zgładzenie Dominki miałoby sens, ale może doszedł do wniosku, że kobieta jeszcze mu się przyda. Darował jej życie, a potem wrócił z wężami kupionymi na bazarze.
I zabił ją w sposób, który coś mi komunikował. Prywatny kod w rytualnym morderstwie. Informacja, którą niósł, dotarła do sedna mojego jestestwa.
— Czy ta kobieta też była pozaświatowcem? — spytałem.
Tom wiedział na ten temat tyle co ja.
Z telefonu Zebry zadzwoniłem do świni Loranta, któremu zrujnowałem kuchnię podczas schodzenia z Baldachimu. Poprosiłem go i jego żonę o ostatnią już, wielką przysługę: żeby zaopiekowali się Tomem, aż sytuacja się uspokoi. Przez jeden dzień; długość tego okresu wyssałem sobie z palca.
— Ja sam się opiekować — powiedział Tom. — Nie chcieć pójść do świnia.
— To dobrzy ludzie, zaufaj mi. Będziesz u nich znacznie bezpieczniejszy. Jeśli się rozniesie informacja, że żyje świadek zbrodni, zabójca wróci, by cię odszukać i rozprawić się z tobą.
— Ja już zawsze się chować? — spytał Tom.
— Nie — zapewniłem go. — Tylko do czasu, aż zabiję tamtego mężczyznę. A możesz mi wierzyć, że nie zamierzam tracić na to reszty życia.
Wyszliśmy z namiotu. Na bulwarze nadal panował spokój. Spotkaliśmy się ze świnią i jego żoną tuż za wodospadem brudnawego deszczu, który z nawisu budynku opadał bez końca jak zasłona z pożółkłej bawełny. Chłopiec poszedł z nimi, z początku nerwowo, ale potem Lorant zabrał go do pojazdu o balonowych kołach i zniknęli w mroku jak duchy.
— Myślę, że będzie bezpieczny — stwierdziłem.
— Sądzisz, że grozi mu aż takie niebezpieczeństwo? — spytał Quirrenbach.
— Większe, niż sobie wyobrażasz. Facet, który zabił Dominikę, nie cierpi z powodu zbyt wydelikaconego sumienia.
— Mówisz, jakbyś go znał.