— Bo go znam — odparłem. Wróciliśmy do linówki Chanterelle.
— Straciłem orientację — oświadczył Quirrenbach. Wsiedliśmy do suchej, jasnej bańki pojazdu. — Już nie wiem, z kim mam do czynienia. Tak jakbyś wyszarpnął mi spod nóg dywan.
Patrzył na mnie.
— Z powodu tej zabitej kobiety czy dlatego, że Mirabel zaczął wariować? — spytał Pransky.
— Quirrenbach, muszę się dowiedzieć, gdzie tu w pobliżu sprzedają węże — powiedziałem.
— Słyszałeś, o czym przed chwilą mówiliśmy?
— Słyszałem, ale akurat teraz nie chcę tego roztrząsać. — Tanner… czy kim tam jesteś — zaczęła niepewnie Zebra. Czy to zamieszanie z twoim nazwiskiem ma coś wspólnego z tym, co ci powiedział Mikser?
— A czy przypadkiem nie był to ten sam Mikser, którego już odwiedziliśmy? — spytała Chanterelle, a ja tylko kiwnąłem głową.
— Znam tu kilku miejscowych sprzedawców węży — oznajmił Quirrenbach, chyba dla rozładowania napięcia. Wychylił się nad ramieniem Zebry i wydał linówce komendy. Wagonik ruszył gładko, unosząc nas ponad fetor i bezład przesiąkniętej deszczem Mierzwy.
— Musiałem się dowiedzieć, co jest z moimi oczami — wyjaśniłem Chanterelle. — Dlaczego mi się wydaje, że majstrowano przy nich genetycznie. Gdy powtórnie odwiedziłem Miksera z Zebrą, poinformował mnie, że prawdopodobnie operację wykonali Ultrasi, a potem stan poprzedni przywrócił — prymitywnie, jak się okazało — ktoś inny, na przykład Czarni Genetycy.
— Mów dalej?
— Nie bardzo mi to odpowiadało. Nie miałem pewności, co chcę usłyszeć, ale nie spodziewałem się wiadomości, że w jakiś sposób musiałem sam się do tego przyczynić.
— Uważasz, że dobrowolnie zrobiłeś to ze swoim wzrokiem? Skinąłem głową.
— Nie zrobiłbym, gdyby nie miało to zastosowania. Ktoś zainteresowany polowaniem mógł na to pójść. Teraz bardzo dobrze widzę w ciemnościach.
— Któż taki? — spytała Chanterelle.
— No właśnie — powiedziała Zebra. — Ale nim odpowiesz… O co chodziło z tym skanowaniem całego ciała, które sobie zrobiłeś, gdy byliśmy u Miksera? Po co?
— Szukałem śladów starych obrażeń — wyjaśniłem. — Obie rany powstały mniej więcej w tym samym czasie. Miałem nadzieję, że znajdę jedną, a nie znajdę drugiej.
— Dlaczego?
— Tannerowi Mirabelowi odstrzelił stopę rewolwerowiec Reivicha. Stopa mogła być dosztukowana jako proteza organiczna, albo sklonowano kopię z jego własnych komórek. W obu wypadkach musiano ją operacyjnie przytwierdzić do kikuta. Może na Yellowstone, gdyby użyli najlepszych technik chirurgicznych, potrafili wykonać taką robotę, nie zostawiając śladów. Ale nie na Skraju Nieba. W tym wypadku zostałoby mnóstwo mikroskopowych dowodów, widocznych przy skanowaniu.
— Może i prawda. — Zebra akceptowała to, co dotychczas ode mnie usłyszała. — Ale jeśli nie jesteś Tannerem, jak twierdzisz, skąd wiesz, że w ogóle mu się to przytrafiło?
— Bo chyba skradłem mu pamięć.
Gitta padła na podłogę namiotu niemal równocześnie z Cahuellą.
Żadne z nich prawie nie wydało dźwięku. Gitta umarła w momencie, gdy promień mojej broni dosięgnął jej czaszki i zmienił tkankę mózgową w krematoryjny proch. Garsteczka, która przeciekłaby przez palce szarymi stróżkami. Usta Gitty rozwarły się nieco szerzej, ale wątpiłem, czy zdążyła zauważyć moje działania, nim zamarły w niej wszelkie myśli. Miałem gorącą nadzieję, że w ostatniej myśli Gitta uznała, że właśnie coś robię, by ją ratować. Gdy upadła, nóż rewolwerowca wrył się głębiej w jej gardło, ale wtedy już nie zostało z niej nic, dzięki czemu mogłaby odczuć ból.
Cahuella, nadziany na promień, który powinien oszczędzić Gittę i zabić jej strażnika, westchnął cicho; tak wzdycha osoba zapadająca w sen. Litościwie stracił przytomność wskutek szoku przy przejściu promienia.
Rewolwerowiec uniósł ku mnie jego twarz. Nic nie rozumiał. Tego, co zrobiłem, nie dało się rozsądnie wyjaśnić. Zastanawiałem się, kiedy do niego dotrze, że precyzyjnie wymierzony prosto w czoło strzał, który zabił Gittę, był przeznaczony dla niego. Kiedy pojmie, że nie jestem tak znakomitym strzelcem, jak sobie wyobrażałem, i że zabiłem jedyną osobę, którą usilnie chciałem ocalić.
Zapadła ciężka cisza — wtedy mógł wyciągnąć częściowe wnioski.
Nie dałem mu czasu na dokończenie rozumowania.
Tym razem nie chybiłem i nie przestałem strzelać, gdy robota była ewidentnie skończona. Zużyłem na niego całe ogniwo amunicyjne i nadal strzelałem, aż lufa świeciła się wiśniowo w mrocznawym namiocie.
Przez chwilę stałem nad trzema najwyraźniej martwymi ciałami, ale odezwał się u mnie instynkt żołnierski, więc postanowiłem wszystko sprawdzić.
Cahuella, choć nieprzytomny, ciągle oddychał. Rewolwerowca zmieniłem w eksponat do nauki anatomii czaszki. Gryzły mnie wyrzuty sumienia, że dokonałem egzekucji ponad miarę. Był to ostami akt odchodzącego żołnierza-zawodowca; wyładowanie ogniwa amunicyjnego to przekroczenie pewnego progu, wejście w rejony o nieco wyższej temperaturze, gdzie obowiązywało jeszcze mniej zasad, ale gdzie poziom okazanej nienawiści liczy się znacznie bardziej od skuteczności zabijania.
Odłożyłem pistolet i uklęknąłem przy Gitcie.
I bez przyrządów medycznych potrafiłem orzec, że Gitta nie żyje. Nieodwracalnie. Mimo to przesunąłem podręczny imager nad jej głową — na małym ekraniku pojawiły się czerwone komunikaty o śmiertelnie zniszczonych tkankach, głębokim uszkodzeniu mózgu i rozległych urazach kory. Nawet gdybym dysponował trałem, nie mógłbym zebrać pamięci Gitty i w ten sposób śladowo zachować części jej osobowości. Z całą pewnością doznała zbyt poważnych obrażeń, zostały utracone wzorce biochemiczne. Jednak podtrzymywałem ją przy życiu — rozpostarłem na jej piersi kirys ratunkowy i patrzyłem, jak zadaje on kłam śmierci Gitty: pobladłe policzki zaczerwieniły się, gdy wróciło krążenie. Do przybycia do Gadziarni chciałem zachować jej ciało w stanie nienaruszonym. Cahuella by mnie zabił, gdybym nie zrobił przynajmniej tego.
Wreszcie przeszedłem do niego. Obrażenia miał banalne — promień przeszył go wprawdzie na wskroś, ale utrzymywało się wyraźne tętno, a promień był bardzo wąski. Wewnętrzne rany spowodował nie sam promień, lecz gwałtowne parowanie wody uwięzionej w komórkach. Drogę znaczyły mikroskopijne wstrząśnienia oparzeniowe. Rany, wejściowa i wyjściowa, były niemal niewidoczne. Z pewnością nie wystąpiło krwawienie wewnętrzne — promień przyżegał ranki. Wszystko wskazywało na to, że Cahuella przeżyje, choć teraz mogłem jedynie podtrzymać go w stanie śpiączki drugim kirysem ratunkowym.
Przymocowałem mu urządzenie i spokojnie ułożyłem go obok żony. Wziąłem pistolet, zainstalowałem nowe ogniwo amunicyjne i skontrolowałem teren, podpierając się strzelbą jak zaimprowizowaną laską. Usiłowałem nie myśleć o swojej nodze — na chłodno rozumowałem, że z czasem da się naprawić.
Pięć minut zajęło mi stwierdzenie, że reszta ludzi Reivicha nie żyje. Nasi zresztą też, z wyjątkiem Cahuelli i mnie. Najwięcej szczęścia miał Dieterling, który wywinął się drobną, choć poważnie wyglądającą raną. A ponieważ strzał otarł się o jego głowę, Dieterling stracił przytomność i wrogowie myśleli, że poległ.
Godzinę później, gdy sam omal nie zemdlałem, a moje pole widzenia przesłaniały czarne kumulonimbusy, jak przed wieczorną burzą, udało mi się włożyć Cahuellę i jego żonę do pojazdu. Potem ocuciłem Dieterłinga. Z powodu utraty krwi był słaby i zdezorientowany. I pamiętam, że od czasu do czasu wyłem z bólu.