Osunąłem się na fotel kierowcy i uruchomiłem pojazd. Walczyłem z ogarniającą mnie sennością, ale wiedziałem, że muszę jechać na południe, nim Reivich wyśle następny oddział. Na pewno tak postąpi, gdy się przekona, że poprzednia grupa nie wróciła we właściwym czasie.
Wydawało mi się, że do wschodu brakuje całej wieczności, ale w końcu zza bezchmurnego horyzontu wychynęła różowawa dzienna poświata, choć ja ją już przedtem kilkadziesiąt razy widziałem jako fatamorganę. Jakoś udało mi się dotrzeć do Gadziarni.
Jednak dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby mi się to nie udało.
TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ
Dopiero trzeci z odwiedzonych przez nas handlarzy węży wiedział, o kogo nam chodzi. Tak, przyszedł tu obcy, wyraźnie pozaświatowiec; kupił tyle węży, że sprzedawca mógł zamknąć sklep na resztę dnia. To było wczoraj, a więc zabójca planował morderstwo dość długo.
Sprzedawca twierdził, że klient był bardzo do mnie podobny, nawet akcent miał taki sam, choć słownictwo uboższe.
Oczywiście, mówiliśmy podobnie. Pochodziliśmy nie tylko z tej samej planety, ale nawet z tego samego Półwyspu.
— A jego towarzyszka? — spytałem.
Mężczyzna nie wspomniał przedtem o kobiecie, ale w szczególny sposób zaczął szarpać końce nawoskowanych wąsów, więc zrozumiałem, że pytanie jest zasadne.
— A teraz zaczynacie zabierać mi czas — odparł znacząco.
— Czy w tym mieście jest ktoś lub coś, czego nie dałoby się kupić? — Wsunąłem mu banknot do ręki.
— Taaa. — Sprzedawca zaśmiał się cicho. — Ale to nie ja.
— No i co z tą kobietą? — Kątem oka patrzyłem na zielonego węża w wiwarium. — Niech mi pan ją opisze.
— A po co? Przecież wszystkie wyglądają tak samo.
— Jakie wszystkie?
Zaśmiał się, tym razem głośniej, jakby moja ignorancja przyprawiła go o histerię.
— Żebraczki, oczywiście. Widziałeś jedną, to jakbyś widział wszystkie.
Patrzyłem na niego przerażony.
Zadzwoniłem do Żebraków w dzień po przybyciu do Chasm City. Usiłowałem skomunikować się z siostrą Amelią, by spytać ją, czy wie coś o Quirrenbachu. Nie udało mi się, pokazał się natomiast brat Aleksiej z podbitym okiem. Powiedział mi, że ona też mnie szuka, i teraz ta uwaga rozbłysła mi w mózgu.
To siostra Amelia była z Tannerem.
Informatorzy Zebry nawet nie wspomnieli, że kobieta mogła być z Zakonu Żebraków. Sprzedawca węży natomiast był tego pewien. Może się myliłem, zakładając, że tamta kobieta, we wszystkich zdarzeniach, była Amelią. Może musiała niekiedy przebierać się, zmieniać postać, albo rozmyślnie, albo dlatego że niestarannie utrzymywała tożsamość, którą sobie akurat stworzyła.
Jaką rolę grała w tym Amelia?
Bezwzględnie jej zaufałem. Pozwoliłem, by pomogła mi uleczyć umysł po okresie zimnego snu, gdy osobowość uległa rozbiciu. Wydarzenia w habitacie nie dały mi powodów do cofnięcia zaufania.
Ale czy ona mi wierzyła?
Tanner — ten prawdziwy — mógł po mnie trafić do Idlewild. Musiał przylecieć tym samym co ja statkiem ze Skraju Nieba, a proces jego ożywienia opóźnił się, tak jak mój opóźnił się w stosunku do kuracji Reivicha. Ale ja użyłem nazwiska Tanner Mirabel, zatem Tanner musiał podróżować pod nie swoim nazwiskiem. Nie chciał uchodzić za wariata, o mózgu sproszkowanym wskutek zimnego snu, więc nie zdradził od razu swej prawdziwej tożsamości; wolał skłamać i niech Żebracy uznają go za kogoś innego.
Zupełna dezorientacja. Nawet ja czułem zamęt. Nie próbowałem zgadnąć, co sobie o tym myślą Zebra, Chanterelle i inni.
Nie byłem Tannerem Mirabelem.
Byłem… czymś innym. Czymś ohydnym, gadzim i starym, przed czym mój umysł się wzdragał, ale czego nie mogłem nadal ignorować. Gdy Amelia i Żebracy ożywili mnie, podróżowałem pod nazwiskiem Tanner i najwyraźniej posiadałem jego wspomnienia, umiejętności i — co najważniejsze — wiedzę o jego bezpośrednim zadaniu. Nie kwestionowałem tego, wszystko wydawało się logiczne. Pasowało.
Ale wszystko było fałszywe.
Rozmawialiśmy ze sprzedawcą węży, gdy telefon Zebry znów odezwał się sygnałem, który ginął w szumie deszczu i syczeniu gadów. Wyjęła telefon z kurtki i spojrzała na niego podejrzliwie, nie przyjmując rozmowy.
— Do ciebie, Pransky — powiedziała Zebra. — Ale przecież tylko ty znasz numer, a stoisz teraz obok mnie.
— Uważam, że powinnaś zachować najwyższą ostrożność, nim przyjmiesz tę rozmowę — stwierdziłem. — Jeśli dzwoni ta osoba, którą mam na myśli.
Zebra, uderzając dłonią, otworzyła aparat — wyobraziłem sobie Pandorę unoszącą wieko puszki, z obawą, co jest w środku. Na ekraniku pojawił się śnieg. Zebra uniosła telefon na wysokość twarzy i coś szepnęła.
Ktoś po drugiej stronie odpowiedział. Zebra niepewnym tonem przytaknęła i spojrzała na mnie.
— Miałeś rację, Tanner. To do ciebie.
Wziąłem aparat. Przedmiot tak niewinny, a może zawierać tyle zła, pomyślałem. Wtedy spojrzałem w twarz identyczną jak moja.
— Tanner — rzekłem cicho.
Po wyraźnym opóźnieniu nadeszła odpowiedź w tonie rozbawienia:
— Pytasz czy się przedstawiasz?
— Strasznie zabawne.
— Muszę ci coś powiedzieć. — Głos był słaby, w tle hałasowała maszyneria. — Nie wiem, czy ułożyłeś już tę układankę.
— Zaczynam.
Znów opóźnienie. Tanner był więc w przestrzeni, gdzieś w pobliżu Yellowstone, spory kawał sekundy świetlnej od niskiej orbity, prawdopodobnie blisko pasa habitatów, gdzie Żebracy mieli dzierżawę.
— Dobrze, nie będę cię obrażał, używając twojego rzeczywistego imienia. Nie teraz. Ale coś ci powiem.
Czułem, że sztywnieję.
— Przyszedłem, by zrobić to, co robi Tanner Mirabel, czyli dokończyć to, co on zaczął. Przyszedłem, by cię zabić, tak jak ty chciałeś zabić Reivicha. Symetria, prawda?
— Jeśli jesteś w przestrzeni, to znaczy, że podążasz w złym kierunku. Wiem, że byłeś tu przedtem. Znalazłem twoją wizytówkę przy Dominice.
— Niezły pomysł z tymi wężami, co? A może jeszcze tego nie zrozumiałeś?
— Staram się, jak mogę.
— Bardzo chciałbym pogawędzić. — Uśmiechnął się. — Może nadarzy się okazja.
Wiedziałem, że to przynęta, ale mimo to dałem się złapać.
— Gdzie jesteś?
— W drodze na spotkanie z osobą drogą twemu sercu.
— Reivich — szepnął Quirrenbach, a ja skinąłem głową. Pamiętałem, jak Quirrenbach twierdził, że zabiera nas w kosmos na spotkanie z Reivichem… aż zostaliśmy wyratowani przez Chanterelle.
Jedna z wysokich karuzel. Miejsce o nazwie Azyl.
— Reivich nie ma tu nic do rzeczy — odparłem. — Gra podrzędną rolę. Chodzi jedynie o ciebie i o mnie. Nie musimy robić z tego szerszej sprawy.
— Co za zmiana nastawienia u kogoś, kto jeszcze kilka godzin temu bardzo chciał zabić Reivicha — stwierdził Tanner.
— Może nie jestem człowiekiem, za jakiego się uważałem. Ale dlaczego ścigasz Reivicha?
— Bo jest niewinny.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że zaprowadzi ciebie do mnie. — Na ekraniku zajaśniał uśmiech Tannera, zachęcając mnie, bym wykrył brak logiki. — Mam rację? Przybyłeś tutaj, by go zabić, ale raczej go uratujesz, niż pozwolisz, bym dla ciebie wykonał robotę.
Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia, jak się czułem. Tanner zmuszał mnie do zadawania sobie pytań, których dotychczas unikałem, zajmując się rozszczepieniem swojej pamięci. Ale to rozszczepienie przekształciło się w szczelinę, oddzielającą ode mnie moją przeszłość, gdzie wlewała się trucizną. Jeśli byłem Cahuellą — a wszystko na to wskazywało — to nienawidziłem się do szpiku kości.