— Mówisz tak, jakbyś nie miał do niego pretensji, że cię prześladuje — stwierdziła Zebra.
Weszliśmy do hali, teraz znacznie ruchliwszej niż przed paroma godzinami. Nie było widać oznak, by jakieś władze zainteresowały się namiotem Dominiki, ale również klienci nie kręcili się w pobliżu. Prawdopodobnie nadal jej obłożone wężami ciało wisiało nad fotelem zabiegowym, gdzie odprawiała swe neuronowe egzorcyzmy. Informacje o jej śmierci na pewno rozniosły się w Mierzwie, ale czyn tak nielegalny, naruszający wszelkie niepisane prawa, powodował, że wokół namiotu stworzyła się strefa ochronna.
— Chyba nikt by go za to nie winił — powiedziałem. — Bo to, co mu zrobiłem…
Widok białego pokoju powrócił, ale tym razem patrzyłem z perspektywy mężczyzny skulonego przy podłodze. Czułem jego nagość i dręczący strach, który otwierał szczeliny niewyobrażalnych dotychczas emocji, jak u człowieka, który doznaje halucynacji nowych barw.
Patrzyłem z perspektywy Tannera.
Stworzenie poruszyło się w niszy, leniwie się prostowało, jakby nieskomplikowane rozumowanie jego malutkiego umysłu doprowadziło je do wniosku, że ofiara nigdzie nie ucieknie.
Młodzieńczy osobnik nie był dużą hamadriadą — zapewne urodził się z drzewa-matki w ostatnich pięciu latach — sądząc po różowawym odcieniu fotoelektrycznego kaptura, złożonego wokół głowy niczym skrzydła śpiącego nietoperza. Zwierzęta traciły tę barwę, gdy zbliżały się do okresu dojrzałości, bo tylko w pełni rozwinięta hamadriadą osiągała dostateczną długość, by sięgnąć do szczytu drzewa i rozwinąć kaptur. Jeśli stworzeniu pozwoli się rosnąć, za rok lub dwa różowawa barwa ustąpi ciemnej kropkowanej — czarna pokrywa wysadzana podobnymi do irydoforów fotoelektrycznymi ogniwami.
Zwinięte stworzenie opuściło się na podłogę jak kłąb sztywnej liny rzuconej z okrętu na nabrzeże. Przez chwilę tkwiło nieruchomo, fotoelektryczny kaptur rozwierał się i zamykał powoli jak rybie skrzela. Był rzeczywiście wielki — teraz mężczyzna mógł się mu dobrze przyjrzeć.
Wielokrotnie widział hamadriady na swobodzie, ale nigdy z tak bliska i nigdy w całej krasie, a zawsze między drzewami z bezpiecznej odległości. Choć za każdym razem miał ze sobą broń, z której łatwo mógł zabić, podczas wszystkich takich spotkań czuł lekki strach. Rozumiał, to było naturalne: ludzki strach przed wężami zapisany w genach przez miliony lat roztropnej ewolucji. Hamadriadą nie była wężem, a jej przodkowie w ogóle nie przypominali żadnej istoty żyjącej na Ziemi, ale wyglądała jak wąż, poruszała się jak wąż. Tylko to miało znaczenie.
Wrzasnął.
CZTERDZIEŚCI
— W końcu zawiodłem się na tobie, ale nie da się zaprzeczyć, że wykonałeś fantastyczną pracę. — Przekazywałem bezgłośną wiadomość dla Norquinco, który w żaden sposób nie mógł jej usłyszeć.
Klaun uśmiechnął się.
— Armesto, Omdurman? Mam nadzieję, że patrzycie na to i widzicie, co zamierzam zrobić. Niech to będzie dla was jasne i przejrzyste. Rozumiecie?
Głos Armesta dotarł z opóźnieniem, jakby z połowy drogi do najbliższego pulsara. Był słaby, bo tamte statki pozbyły się wszystkich mniej istotnych anten — setek ton zbędnego sprzętu.
— Palisz za sobą wszystkie mosty, Sky. Już nic więcej nie po zostało ci do zrobienia, chyba że skłonisz kolejnych, jeszcze żywych, by przekroczyli Styks.
Uśmiechnąłem się, słysząc ten klasyczny odnośnik.
— Chyba nie podejrzewasz, że to ja zamordowałem część tamtych ludzi?
— Nie w większym stopniu, niż podejrzewam, że zamordowałeś Balcazara — odparł pokrętnie Armesto. Potem milczał kilka sekund. Ciszę wypełniały zakłócenia i trzaski szumu międzygwiazdowego. — Interpretuj to sobie, jak chcesz, Haussmann…
Moi oficerowie patrzyli na niego dziwnie, gdy wspomniał starego kapitana, ale żaden się nie odezwał. Większość z nich musiała coś podejrzewać. Wszyscy byli lojalni w stosunku do mnie — kupiłem ich lojalność, awansując miernoty na wyższe stanowiska; Norquinco usiłował to osiągnąć szantażem. Przeważnie byli to słabeusze, ale cóż mnie to teraz obchodziło? Norquinco pokonał automatyczne zabezpieczenia i w zasadzie mogłem samodzielnie kierować „Santiago”.
Wkrótce może dojść do takiej sytuacji.
— O czymś zapomniałeś — powiedziałem zadowolony. Armesto musiał mieć pewność, że niczego nie przeoczył, i już przypuszczał, że wyścig da się wygrać.
Jakże się mylił.
— Nie sądzę.
— Ma rację. — To był głos Omdurmana z „Bagdadu”, też słaby. — Haussmann, wykorzystałeś wszystkie swoje opcje. Nie masz żadnej innej przewagi.
— Z wyjątkiem tej.
Wklepałem komendy do konsoli w podłokietniku. Czułem, podświadomie, jak ukryte warstwy statkowych podsystemów poddają się mojej woli. Na głównym ekranie pojawił się widok osi podobny do tego, który miałem przedtem, gdy odczepiałem szesnaście pierścieni ze zmarłymi.
Teraz jednak proces przebiegał inaczej.
Pierścienie odczepiały się wzdłuż osi, wzdłuż jej wszystkich sześciu boków. Panował w tym ład — ja, perfekcjonista, nie mogłem tego zaprojektować inaczej — ale pierścienie nie tworzyły uporządkowanej linii. Z osiemdziesięciu pozostałych co drugi pierścień odpadał. W sumie czterdzieści z nich opuściło „Santiago”…
— Boże mocny — powiedział Armesto. Musiał do niego dotrzeć obraz tego, co się dzieje. — Boże, Haussmann… Nie! Nie możesz tego zrobić!
— Za późno. Już się stało — odparłem.
— To przecież żyjący ludzie! Uśmiechnąłem się.
— Już nie.
Znów spojrzałam na ekran, by obserwować wspaniały, przygotowany przeze mnie spektakl. Piękny, ale i okrutny, przyznaję. Ale czymże byłoby piękno bez odrobiny okrucieństwa?
Teraz wiedziałem, że zwyciężę.
Zefirem pojechaliśmy do terminalu behemotów. Pociąg ciągnęła wielka, smocza lokomotywa; zaledwie przed kilkoma dniami ta sama przywiozła do miasta mnie i Quirrenbacha.
Wykorzystując pozostałe niewielkie zasoby waluty, kupiłem od pokątnego handlarza fałszywą tożsamość, nazwisko i skrótową historię kredytową na tyle solidną, bym mógł wydostać się z planety i przy odrobinie szczęścia dotrzeć do Azylu. Przybyłem jako Tanner Mirabel, ale nie ośmieliłem się ponownie wykorzystywać tego nazwiska. Normalnie potrafiłbym odruchowo wyciągnąć z kapelusza fałszywe nazwisko i wcielić się w postać, ale teraz coś kazało mi ostrożniej wybierać tożsamość. W końcu, gdy handlarz tracił cierpliwość, powiedziałem:
— Niech będzie Shuyler Haussmann.
Nic mu to nie mówiło, a nazwisko nie wywołało komentarza. Powtórzyłem je sobie parokrotnie, by się z nim oswoić i bym mógł od razu zareagować, gdyby je wywołano głośno w miejscu publicznym, albo gdyby ktoś wymienił je w tłumie. Potem zarezerwowaliśmy miejsca w najbliższym behemocie z Yellowstone.
— Ja oczywiście też jadę — oznajmił Quirrenbach. — Jeśli mówisz poważnie, że chcesz ochronić Reivicha, tylko przeze mnie możesz się do niego dostać.
— A jeśli nie mówię poważnie?
— Jeśli nadal planujesz go zabić? O to ci chodzi? Skinąłem głową.
— Przyznasz, że nadal istnieje taka możliwość. Quirrenbach wzruszył ramionami.
— Wówczas zrobię to co zawsze zamierzałem zrobić. Zabiję cię przy najbliższej okazji. Oczywiście oceniam, że nigdy do tego nie dojdzie, ale niech ci się nie wydaje, że nie byłbym do tego zdolny.