— Nawet mi się nie śni.
— Oczywiście potrzebujesz również mnie — rzekła Zebra. — Ja też mam związki z Reivichem, choć nie tak bliskie jak Quirrenbach.
— To może być niebezpieczne, Zebro.
— A czy odwiedziny u Gideona były bezpieczne?
— Racja. Przyznaję, że jestem wdzięczny za wszelką pomoc.
— Więc ja też się przydam — stwierdziła Chanterelle. — Przecież tylko ja z was wszystkich wiem, jak kogoś złapać.
— Twój łowiecki talent nie podlega dyskusji — powiedziałem. — Ale to nie będzie polowanie. O ile znam Tannera, a znam go jak samego siebie, nie będzie się stosował do żadnych reguł.
— Więc my zaczniemy grać nieczysto wcześniej od niego. Po raz pierwszy od wieków zaśmiałem się szczerze.
— Jestem pewien, że staniemy na wysokości zadania.
Godzinę później Quirrenbach, Zebra, Chanterelle i ja wznieśliśmy się behemotem, który zanurkował łukiem nad Chasm City, a potem poleciał w niskie chmury, kapryśnie poskręcane wskutek zderzenia stałych wiatrów z unoszącymi się z rozpadliny wyziewami. Spojrzałem w dół: miniaturowe miasto, Mierzwa i Baldachim trudne do rozdzielenia, ściśnięte w jedną misternie poplątaną strukturę.
— Dobrze się czujesz? — spytała Zebra. Przyniosła nam drinki do stołu.
Patrzyłem na nią.
— Tak. Dlaczego pytasz?
— Bo masz taką minę, jakbyś wyjeżdżał stąd z żalem.
Podróż dobiegała kresu; to, co zaplanowałem, musiało skończyć się sukcesem; na statku traktowano mnie jak bohatera. Wtedy postanowiłem odwiedzić swoich dwóch więźniów.
W ubiegłych latach nikomu nie udało się dotrzeć do pomieszczenia ukrytego w głębi „Santiago”, choć niektórzy — zwłaszcza Constanza — domyślali się, że takie pomieszczenie istnieje. Bardzo oszczędnie czerpało ze statkowego systemu zasilania i podtrzymywania życia i nawet Constanza, mimo swych umiejętności i uporu, nie potrafiła go zlokalizować. To dobrze dla mnie, bo choć obecnie sytuacja nie była tak krytyczna, to w poprzednich latach odkrycie tej komory skończyłoby się dla mnie zgubą. Teraz miałem dość sojuszników — a większość wrogów już załatwiłem — by wyciszyć pomniejsze skandale.
Formalnie więźniów było trzech, ale Obły w zasadzie się do tej kategorii nie zaliczał. Wykorzystywałem tylko jego obecność i choć może on to traktował inaczej, to ja nie uważałem jego izolacji za prawdziwą karę. Zawsze gdy go odwiedzałem, wyginał się w zbiorniku, ale ostatnio jego ruchy stały się ospałe, a małe ciemne oczy ledwie mnie dostrzegały. Zastanawiałem się, czy dobrze pamięta swe poprzednie życie, gdy pływał w basenie wielkim jak morze w porównaniu ze zbiornikiem, w którym żył przez ostatnie pięćdziesiąt lat.
— Chyba dotarliśmy już na miejsce?
Odwróciłem się, zaskoczony skrzeczącym głosem Constanzy.
— Prawie — odparłem. — Na własne oczy widziałem Koniec Podróży. Wyobraź sobie. W pełni ukształtowany świat, a nie tylko jasną gwiazdę. Cudowny widok, Constanzo.
— Ile czasu minęło? — Usiłowała na mnie spojrzeć, napinając mięśnie. Była przywiązana do noszy zgiętych pod kątem czterdziestu pięciu stopni.
— Od kiedy tu jesteś? Nie wiem. Cztery miesiące, może pięć. — Wzruszyłem ramionami, jakbym w ogóle się tym nie przejmował. — To przecież nie ma znaczenia.
— Sky, jak to wyjaśniłeś reszcie załogi? Uśmiechnąłem się.
— Nie musiałem im niczego wyjaśniać. Powiedziałem, że popełniłaś samobójstwo, skacząc przez jedną ze śluz powietrznych. W takich wypadkach nie trzeba nikomu pokazywać ciała. Pozwoliłem, żeby sami wyciągnęli wnioski.
— Kiedyś się dowiedzą.
— Wątpię. Dałem im świat, Constanzo. Chcą mnie kanonizować, a nie ukrzyżować. I to się raczej szybko nie zmieni.
Constanza zawsze sprawiała trudności. Podważyłem jej wiarygodność po wypadku z „Caleuche”, ujawniając sfabrykowane dowody na to, że konspirowała wraz z kapitanem Ramirezem. To zakończyło jej karierę w służbie ochrony. I tak miała szczęście, że uniknęła egzekucji czy uwięzienia, zwłaszcza w strasznych dniach po odpaleniu modułów spaczy. Constanza stanowiła dla mnie problem, nawet gdy przesunąłem ją do prac fizycznych. Załoga uznała odczepienie pierścieni za akt konieczny, choć desperacki. Ukierunkowałem ich rozumowanie propagandą, rozsiewając pogłoski i przekłamania na temat zamiarów statku. Sam nie traktowałem tego jako zbrodni. Constanza myślała inaczej i w ciągu ostatnich lat wolności prostowała dezinformacje, jakie na swój temat preparowałem. Cały czas drążyła sprawę incydentu z „Caleuche”; utrzymywała, że Ramirez jest niewinny; spekulowała co do przyczyn śmierci staruszka Balcazara; twierdziła, że jego dwóch lekarzy stracono niesłusznie. Czasami nawet wyrażała wątpliwości na temat śmierci Tytusa Haussmanna.
W końcu postanowiłem ją uciszyć. Sfingowałem samobójstwo Constanzy; potajemnie zaciągnąłem ją do komory tortur. Nie wymagało to specjalnych przygotowań. Przez cały czas Constanza pozostawała pod wpływem narkotyków, otępiona, choć niekiedy pozwalałem jej na krótkie okresy jasności umysłu.
Dobrze jest mieć osobę, z którą można pogadać.
— Dlaczego tak długo trzymałeś go przy życiu? — spytała. Spojrzałem na nią. Jakże się postarzała! Pamiętałem naszą wyprawę do delfinów. Staliśmy przy szklanym wielkim zbiorniku. Dzieci, niemal rówieśnicy.
— Tego chimeryka? Wiedziałem, że się przyda, i tyle.
— Żeby go torturować?
— Nie. Został ukarany za to, co zrobił, ale to tylko uwertura. Może przyjrzysz mu się lepiej? — Przechyliłem nosze tak, by widziała infiltratora. Był teraz całkowicie mój i nie musiałem stosować środków otępiających. Jednak dla spokoju ducha przykułem go do ściany.
— Wygląda jak ty — stwierdziła Constanza ze zdziwieniem.
— Ma dwadzieścia dodatkowych mięśni twarzy — odparłem z ojcowską dumą. — Dzięki nim potrafi dowolnie wymodelować swoje oblicze i utrzymać je w takim stanie. Niezbyt się postarzał od czasu, gdy go tu przyprowadziłem. Sądzę, że może uchodzić za mnie. — Potarłem sobie twarz, czując szorstkość makijażu, który miał maskować moją nienaturalną młodzieńczość. — Zrobi wszystko, dosłownie wszystko, o co go poproszę. Prawda, Sky?
— Tak — odparł chimeryk.
— Co planujesz? Wykorzystać go jako przynętę?
— Jeśli to się okaże potrzebne, w co raczej wątpię — powiedziałem.
— Ale on ma tylko jedną rękę. Nikt się nie da nabrać, że to ty. Ustawiłem nosze w poprzedniej pozycji.
— Ten problem da się pokonać. — Z apteczki przy Bożej Skrzynce wyjąłem dużą strzykawkę z długą igłą. Używałem jej, by zniszczyć i przebudować umysł infiltratora.
— Dla mnie? — spytała Constanza, widząc strzykawkę.
— Nie. — Podszedłem do zbiornika delfinów. — To dla Obłego. Dla staruszka Obłego, który wiernie mi służył przez te lata.
— Chcesz go zabić?
— Och, myślę, że uzna to za akt miłosierdzia. — Odchyliłem wieko zbiornika. Skrzywiłem się, czując odrażający zapach mętnej, słonawej wody. Obły wygiął się; uspokajającym gestem położyłem mu dłoń na grzbiecie. Skóra, kiedyś gładka i błyszcząca, teraz w dotyku przypominała beton.
Zrobiłem zastrzyk, pchając igłę przez warstwę tłuszczu. Delfin szarpnął się gwałtownie, ale zaraz się uspokoił. Spojrzałem mu w oko — niczego nie wyrażało.
— Sądzę, że umarł.
— Myślałam, że przyszedłeś mnie zabić — powiedziała Constanza z odcieniem nerwowej ulgi w głosie.