Выбрать главу

Uśmiechnąłem się.

— Taką strzykawką? Chyba żartujesz. Ta jest dla ciebie.

Wyjąłem inną, mniejszą.

* * *

Koniec Podróży, pomyślałem, trzymając się rozporki w bezgrawitacyjnej kopule obserwacyjnej „Santiago”. Nazwa była trafna. Świat wisiał pode mną jak zielony papierowy lampion ze słabą świecą. Łabędź, 61 Cygnus A, nie był jasnym słońcem i choć planeta krążyła po ciasnej orbicie wokół karła, dzień wyglądał na niej inaczej niż na pokazywanych mi przez Klauna obrazach Ziemi. Gwiazda dawała oświetlenie marne, ponure i miała czerwone spektrum, choć nieuzbrojone ludzkie oko odbierało światło jako białe. Te dane nie zaskakiwały — półtora wieku temu, nim Flotylla wyruszyła w podróż, wiedziano, ile energii otrzymuje planeta.

Głęboko w ładowniach „Santiago” znajdowała się rzecz przecudnej urody; lekka, więc pozbycie się jej nie miało sensu. Załoga teraz właśnie przy niej pracowała. Wyciągnięto ją ze statku, przyczepiono do orbitalnego holownika i odciągnięto poza pole grawitacyjne planety, do punktu Lagrange’a między Końcem Podróży a Łabędziem. Tam miała zostać na wieki, stabilizując swą pozycję drobnymi korektami silnika jonowego. Tak to przynajmniej zaplanowano.

Odwróciłem wzrok od tarczy planety i spojrzałem w przestrzeń międzygwiazdową. „Brazylia” i „Bagdad” nadal leciały; według obecnej oceny — może obarczonej pewnym błędem — miały tu dotrzeć za trzy miesiące.

Nieważne.

Przeprowadziliśmy już pierwszą serię powrotnych lotów promami, zrzuciliśmy na powierzchnię sporo ładunków wyposażonych w transpondery — za kilka miesięcy je odszukamy. Teraz na planetę opuszczał się prom w kształcie delty — ciemny trójkąt rysował się na tle równikowego języka lądu, ochrzczonego przez zespół geografów Półwyspem. Pomyślałem, że na pewno za kilka tygodni wymyślą mniej dosłowną nazwę. Jeszcze pięć lotów i reszta kolonistów znajdzie się na powierzchni; pięć następnych wypraw i wyląduje tam cała załoga wraz z ciężkim sprzętem, którego nie można zrzucić w kontenerach. Szkielet „Santiago”, wypatroszony ze wszystkich użytecznych przedmiotów, zostanie na orbicie.

Silniki promu włączyły się na krótko, wprowadzając go na kurs w atmosferę. Sylwetka pojazdu malała, wreszcie zniknęła mi z oczu. Po kilku minutach zauważyłem nad horyzontem rozbłysk, gdy prom wchodził w warstwę powietrza. Wkrótce miał osiąść na powierzchni. Tam, na południowym cyplu Półwyspu, powstał już tymczasowy obóz. Zamierzaliśmy go nazwać Nueva Santiago, ale jak już wspominałem, były to pierwsze dni.

Teraz rozwarła się Źrenica Łabędzia.

Znajdowała się zbyt daleko, więc stąd nie widziałem, jak w punkcie Lagrange’a rozwija się cienka na angstrem warstwa plastiku.

Pozycja była niemal idealna.

Na ponury świat w dole padł krąg światła, zakreślając elipsę jasności. Promień poruszył się, szukał, zmieniał kształt. Właściwie wyregulowany, podwoi oświetlenie tego rejonu Półwyspu.

Wiedziałem, że istnieje tam życie. Ciekawe, jak dostosuje się do zmienionego słońca, zastanawiałem się, ale nie potrafiłem wskrzesić w sobie entuzjazmu dla tego problemu.

Odezwała się moja bransoleta komunikacyjna. Kto z załogi ośmiela się zawracać mi głowę teraz, w chwilach triumfu? Dostałem informację, że w kwaterze czeka na mnie nagrana wiadomość. Rozdrażniony, choć ciekaw, opuściłem kopułę obserwacyjną i przez system śluz uszczelniających i przejściówek dotarłem do głównej, rotującej części statku. Znalazłem się w sferze grawitacji i szedłem swobodnie, spokojnie, nie dopuszczałem, by na mej twarzy pojawił się wyraz niepewności. Od czasu do czasu mijali mnie członkowie załogi lub starsi oficerowie, salutowali, niekiedy wymienialiśmy uściski dłoni. Panowało ogólne zadowolenie. Udało nam się pokonać przestrzeń międzygwiezdną, dotarliśmy bezpiecznie do nowego świata. Przywiodłem tu statek przed rywalami.

Przystanąłem i zagadałem do jednej z osób — należało cementować przyjaźnie, gdyż czekały nas ciężkie czasy — ale bezustannie myślałem, co za wiadomość mi zostawiono.

Wkrótce ją odtworzyłem.

— Przypuszczam, że do tego czasu mnie zabiłeś — mówiła Constanza. — Albo sprawiłeś, że na dobre zniknęłam. Nic nie mów, to nie jest nagranie interaktywne; nie zajmie ci zbyt wiele cennego czasu. — Twarz Constanzy na ekranie wyglądała nieco młodziej niż wówczas, gdy po raz ostatni ją widziałem. — Jak się zapewne domyśliłeś, nagrałam to jakiś czas temu i załadowałam do sieci danych statku. Co sześć miesięcy musiałam interweniować, by zapobiec przesłaniu wiadomości. Wiedziałam, że coraz bardziej ci brużdżę i że zechcesz się mnie pozbyć.

Uśmiechnąłem się w duchu. Przypomniałem sobie, jak Constanza dopytywała się, ile czasu jest już uwięziona.

— Dobra robota, Constanzo.

— Dopilnowałam, by kopia dotarła do kilku wyższych oficerów i załogi. Oczywiście nie sądzę, by potraktowano mnie poważnie. Z pewnością starannie sfabrykowałeś wszystkie fakty związane z moim zniknięciem. To nieistotne: najważniejsze, że zasiałam wątpliwości. Nadal masz sojuszników i admiratorów, ale nie zdziw się, Sky, jeśli nie wszyscy ślepo za tobą pójdą.

— To wszystko? — spytałem.

— Na koniec dodam — powiedziała, jakby właśnie w tym miejscu oczekiwała mojej odzywki — że przez te wszystkie lata zgromadziłam mnóstwo dowodów przeciwko tobie. Część to poszlaki, część można rozmaicie interpretować, ale zabrało mi to kawał życia i szkoda, by wysiłek się zmarnował. Więc przed nagraniem tej wiadomości dobrze to wszystko schowałam w małym, trudnym do wykrycia miejscu. — Zamilkła na chwilę. — Czy już dotarliśmy na orbitę Końca Podróży? Jeśli tak, nie ma sensu, byś tego szukał. Materiały już na pewno wylądowały na powierzchni.

— Nie.

Constanza uśmiechnęła się.

— Możesz się ukryć, Sky, ale ja zawsze będę cię prześladować. Choćbyś nie wiem jak starał się pogrzebać przeszłość, choćbyś nie wiem jak skutecznie przerobił się na bohatera, tamta paczka poczeka, aż ktoś ją znajdzie.

* * *

Później, znacznie później, przedzierałem się przez dżunglę. Bieg sprawiał mi kłopoty, ale nie z powodu mojego wieku. Trudność polegała na utrzymaniu równowagi — miałem tylko jedno ramię i ciało nie pamiętało o swej asymetrii. Straciłem rękę w pierwszych dniach kolonizacji planety, w strasznym wypadku; tamten ból stał się teraz jedynie abstrakcyjnym wspomnieniem. Ramię spaliło się do czarnego kikuta, gdy trzymałem je przy wylocie rury palnika jądrowego.

Oczywiście to wcale nie był wypadek.

Od lat wiedziałem, że to zrobię, ale wstrzymałem się do czasu lądowania na planecie. Musiałem stracić ramię w taki sposób, by żadna interwencja medyczna nie mogła go uratować — na przykład nie mogło to być równe, czyste odcięcie — ale jednocześnie musiałem przeżyć stratę kończyny.

Na trzy miesiące trafiłem do szpitala, ale się wykaraskałem. Potem podjąłem swoje obowiązki. Na planecie i wśród wrogów rozeszła się wiadomość o nieszczęściu i odtąd wszyscy wiedzieli, że jestem jednoręki. Fakt ten stał się tak powszechnie znany, a po latach na tyle oczywisty, że prawie nikt już o tym nie wspominał. Nikt też nie podejrzewał, że utrata ręki stanowiła fragment większego planu, środek zapobiegawczy, który dopiero później miał się przydać. Teraz nadszedł czas, gdy błogosławiłem własną przezorność. Miałem osiemdziesiątkę, byłem uciekinierem.

W pierwszych dobrych latach kolonizacji przesłanie Constanzy zza grobu przyćmiło na chwilę tę epokę, ale dość szybko okazało się, że ludzie potrzebują bohatera. To przesłaniało ewentualne wątpliwości co do mojej osoby. Straciłem część zwolenników, ale zyskałem sympatię tłumów; akceptowalna zamiana. Ukryta przesyłka Constanzy nigdy nie ujrzała światła dziennego i z czasem zacząłem podejrzewać, że w ogóle nie istniała, a Constanza po prostu zastosowała w stosunku do mnie broń psychologiczną, by mnie wytrącić z równowagi.