Выбрать главу

Czasy pionierskie były naprawdę ekscytujące. Trzymiesięczna przewaga, jaką zapewniłem „Santiago”, pozwoliła nam na zorganizowanie systemu małych kolonii na planecie. Gdy pozostałe statki dotarły na orbitę, mieliśmy już trzy dobrze bronione osady. Nueva Valparaiso w pobliżu równika (dobre miejsce na zainstalowanie windy kosmicznej w przyszłości) była osadą najnowszą. Potem planowano inne. Wydawało się czymś niesłychanym, by ludzie — z nielicznymi wyjątkami osób lojalnych — tak podle się przeciw mnie obrócili.

A jednak.

Przez gąszcz liści przezierało światło. Sztuczne. Miałem nadzieję, że są tam sojusznicy, którzy na mnie czekają. Obecnie pozostało mi niewielu sprzymierzeńców. Tych kilku przyjaciół w tradycyjnych strukturach władzy pomogło mi wydostać się z więzienia, ale nie mogli zapewnić mi schronienia. Najprawdopodobniej zostaną rozstrzelani za zdradę. Trudno — to konieczne poświęcenie z ich strony. Przynajmniej tego oczekiwałem.

Początkowo nie była to nawet wojna.

Gdy „Brazylia” i „Bagdad” dotarły na orbitę, zobaczyły szkielet „Santiago”. Przez długie miesiące nic się nie działo, dwa statki zachowywały ciszę. Obserwowały. Potem wystrzeliły dwa promy na trajektoriach, które swój koniec miały w północnej części Półwyspu. Szkoda, że w starym statku nie zostawiłem odrobiny antymaterii; teraz mógłbym na chwilę włączyć silniki i unicestwić promy zabójczym sztychem. Nigdy jednak nie nauczyłem się, jak zamykać zbiornik z antymaterią.

Promy wylądowały, potem wracały na orbitę, transportując spaczy.

Znów nastały miesiące oczekiwania.

Wreszcie rozpoczęto atak. Z północy ruszyły oddziały, nacierając na osadników z „Santiago”. Na całej planecie żyło wtedy najwyżej trzy tysiące osób — wystarczyło do małej, początkowo spokojnej, wojenki. Wrogie obozy miały czas się okopać, zewrzeć szeregi. Rozmnażać.

Wojna nie na serio.

Moi ludzie nadal chcieli mnie zgładzić za przestępstwa wojenne. Nie zależało im specjalnie na pokoju z wrogiem — sprawy poszły już za daleko — ale obwiniano mnie o spowodowanie tej całej sytuacji. Zamierzali mnie zabić i znów wrócić do walk.

Niewdzięczni dranie. Wszystko spieprzyli. Wymyślili nawet nową nazwę planety. Koniec Podróży zmienił się w Skraj Nieba. Taki niby dowcip.

Jakoby ja, Sky, lądując tu jako pierwszy, częściowo przychylił im nieba.

Nienawidziłem tego; nazwa miała jednocześnie przypominać dokonaną przeze mnie zbrodnię.

Ale nazwa się przyjęła.

Przystanąłem nie tylko po to, by nabrać tchu. Nigdy nie lubiłem dżungli. Opowiadano dziwne rzeczy o wielkich pełzających tu stworach. Ale żadna wiarygodna osoba ich nie widziała. Takie tam bujdy.

Straciłem orientację. Zniknęło światło, które przedtem zauważyłem — może gęste drzewa je zakryły, a może widziałem je tylko oczami wyobraźni. Rozejrzałem się: wokół jednolita ciemność. Niebo czarne; 61 Cygni B, najjaśniejsza po Łabędziu gwiazda, skryła się za horyzontem i wkrótce dżungla stanie się przedłużeniem kosmicznej czerni.

Może pisane mi było umrzeć w tym miejscu?

Wtedy wydało mi się, że widzę przed sobą jakiś ruch, mleczny kształt; przypuszczałem, że to ta sama plama światła, którą dostrzegłem wcześniej. Teraz jednak znacznie się przybliżyła — postać mężczyzny kroczyła ku mnie przez krzaki; jasna, jakby rozświetlona wewnętrznym blaskiem.

Uśmiechnąłem się. Poznałem go. Nie powinienem się bać, powinienem pamiętać, że nigdy nie byłem prawdziwie samotny, że zawsze pojawi się mój przewodnik i wskaże mi drogę.

— Nie sądziłeś chyba, że o tobie zapomniałem? — powiedział Klaun. — Chodź, to już niedaleko.

* * *

Klaun prowadził.

Światło nie było wytworem mojej wyobraźni. Jaśniało między drzewami jak widmowa mgła. Sojusznicy…

Gdy do nich dotarłem, Klauna już przy mnie nie było. Zniknął jak powidok. Wtedy widziałem go po raz ostatni. To był jedyny przyjaciel, któremu mogłem ufać, choć wiedziałem, że jest tylko wytworem psychiki, rzutowanym w rzeczywistość elementem podświadomości, zrodzonym z moich wspomnień o przedszkolnym opiekunie.

Jakie to miało znaczenie?

— Kapitan Haussmann! — zawołali przyjaciele. — Dotarł pan! Zaczynaliśmy się niepokoić, że tamtym się nie udało…

— Dobrze odegrali swoją rolę — odparłem. — Przypuszczam, że do tej pory są już aresztowani, a może nawet rozstrzelani.

— To dziwne, proszę pana. Nadchodzą raporty o aresztowaniach, twierdzi się, że pana pojmano.

— To bzdury, prawda?

Ale to nie bzdury, pomyślałem, jeśli osoba, którą pojmano, tylko przypominała mnie, gdyż pod cienką skórą twarzy miała dwadzieścia dodatkowych mięśni, dzięki którym mogła się prawie do każdego upodobnić. Ten człowiek mógł również mówić i poruszać się jak ja, ponieważ przez wiele lat tak go uwarunkowałem, wytresowałem, by myślał o mnie jak o swoim bogu, któremu pragnął być bezinteresownie posłuszny. A brakujące ramię? To go zdradziło. Mężczyzna, którego aresztowali, wyglądał jak Sky Haussmann, no i nie miał ręki.

Nie wątpili, że schwytali właśnie mnie. Zorganizują proces, oskarżony będzie się bronił niezbornie, ale czegóż można oczekiwać od osiemdziesięcioletniego starca? Objawów sklerozy. Najlepszy byłby jakiś pokaz, który pozostanie w pamięci publiki. Nawet gdyby akt miał cechy niehumanitarne. Na przykład ukrzyżowanie znakomicie by się nadawało do tego celu.

— Tędy, proszę pana.

Pojazd terenowy na gąsienicach czekał w kręgu światła. Wpakowano mnie do środka i pojazd pognał po leśnej ścieżce. Przez wiele godzin oddalaliśmy się od cywilizacji.

W końcu terenowiec dotarł do dużej polany.

— To tu? — spytałem.

Potwierdzili. Oczywiście wiedziałem już, na czym polega plan. Obecnie atmosfera mi nie sprzyjała. To nie były czasy bohaterów — ludzie woleli ich przemianować na przestępców wojennych. Do tej pory przyjaciele jakoś mnie przechowali, ale nie mogli zapobiec aresztowaniu. Mogli jedynie wydostać mnie z prowizorycznego więzienia w Nueva Iquique. Teraz, gdy pochwycono mojego sobowtóra, musiałem zniknąć na pewien czas.

W dżungli przygotowano dla mnie schronienie. Miałem z niego korzystać niezależnie od tego, jak potoczą się losy moich sojuszników w głównym osiedlu. Przyjaciele ukryli sprawną kasetę snu wraz z zasilaniem w energię, wystarczającym na dziesięciolecia. Sądzili, że mój pobyt w kasecie wiąże się z pewnym ryzykiem, ale przecież uważali, że mam osiemdziesiąt lat. Ja wiedziałem, że ryzyko jest mniejsze. Gdy nadejdzie właściwy moment, by się obudzić — oceniałem, że nastąpi to za co najmniej sto lat — moi pomocnicy, mając dostęp do znacznie lepszych technik, bez problemu mnie obudzą i prawdopodobnie nawet odtworzenie ręki będzie możliwe.

Musiałem tylko spać. Przez dziesięciolecia będą się o mnie troszczyć, tak jak ja troszczyłem się o spaczy na „Santiago”.

Tyle że ze znacznie większym oddaniem.

Zaczepili pojazd o metalowy hak schowany w poszyciu i dali gaz do przodu. Odchyliła się ukryta klapa, a pod nią schody do dobrze oświetlonej, sterylnie czystej sali.

Dwaj moi ludzie pomogli mi zejść, doprowadzili mnie do kasety. Została odnowiona po poprzednim transportowanym z Ziemi spaczu. Doskonale pasowała.