— Lepiej, żeby pan jak najszybciej wszedł — stwierdził mój asystent.
Z uśmiechem kiwnąłem głową. Zrobił mi podskórny zastrzyk.
Sen nadszedł niemal od razu. Ostatnią moją myślą było to, że gdy się obudzę, będę potrzebował nowego nazwiska. Takiego, by nikt mnie nie skojarzył ze Skyem Haussmannem, ale w jakiś sposób musiał mnie łączyć z przeszłością. Coś, czego znaczenie będę znał tylko ja.
Powróciłem myślą do „Caleuche” i opowieści Norquinco o statku-widmie. Przypomniałem sobie biedne, chore psychicznie delfiny, zwłaszcza Obłego o twardej, chropowatej skórze; nieszczęsny szamotał się w wodzie, gdy dałem mu zastrzyk z trucizny. Na statku-widmie też był delfin, ale nie pamiętałem jego imienia. Czy Norquinco w ogóle mi je powiedział? Dowiem się po przebudzeniu.
Dowiem się, i to wykorzystam.
CZTERDZIEŚCI JEDEN
Azyl — czarne wrzeciono kilometrowej długości — nie zdradzał się zewnętrznymi światłami. Przesłaniał gwiazdy w tle i srebrny kręgosłup Drogi Mlecznej, i tylko dzięki temu był widoczny. Nadlatywało tu teraz zaledwie parę statków, ciemnych i anonimowych jak sam habitat. Podchodziliśmy do lądowania. Przy końcu wrzeciona otworzyły się cztery trójkątne segmenty, jak wyspecjalizowane szczęki bezokiego morskiego drapieżnika. Nieistotni jak plankton, wsunęliśmy się do środka.
Komora cumownicza mogła przyjąć statek akurat takich rozmiarów jak nasz — większy by się nie zmieścił. Rozwarły się zaciski dokujące, a za nimi harmonijkowe tunele transferowe, dochodzące do śluz, rozmieszczonych wokół pasa równikowego głównej sfery statku.
Tanner tu jest, pomyślałem. Może mnie zaraz zabić, a wraz ze mną każdego, kto znajdzie się zbyt blisko naszych porachunków.
Ja takich rzeczy łatwo nie zapominałem.
Azyl wysłał ku nam uzbrojone drony — błyszczące czarne kule najeżone karabinami i czujnikami — które przeskanowały nas w poszukiwaniu ukrytej broni. Oczywiście nic nie wnosiliśmy — nawet bezpieka Yellowstone nie przepuszczała takich rzeczy. Wnioskowałem więc, że Tanner też jest nieuzbrojony, choć stuprocentowo bym na to nie liczył.
Z Tannerem nigdy nic nie wiadomo.
Drony zdradzały poziom techniki znacznie bardziej zawansowanej niż to, z czym zetknąłem się po swoim ożywieniu, może z wyjątkiem mebli u Zebry. Przypuszczalnie ludzi bez wspomagania nie uznawano za nosicieli, ale mogło się zdarzyć, że odmówiono by nam wejścia, gdyby któreś z nas posiadało implanty podatne na zarazę. Gdy drony skończyły wstępną obróbkę, pojawili się urzędnicy-ludzie; mieli znacznie mniej groźnie wyglądające pistolety, a przy tym zakłopotane miny, jakby przepraszali, że są uzbrojeni. Okazali się osobami nadzwyczaj uprzejmymi; powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego.
Nikt tu się nie dostanie bez zaproszenia. Musiano nas traktować jak gości honorowych, którymi byliśmy.
— Oczywiście zadzwoniłem wcześniej — powiedział Quirrenbach, gdy czekaliśmy w śluzie na sprawdzenie naszych dokumentów. — Reivich wie, że tu jesteśmy.
— Mam nadzieję, że ostrzegłeś go przed Tannerem.
— Zrobiłem, co mogłem — odparł.
— Co masz na myśli?
— To, że Tanner na pewno tu jest. Reivich z pewnością każe go wpuścić.
Pociłem się, z obawy, że moja fałszywa tożsamość nie wystarczy, bym mógł wejść do Azylu. Teraz pot na czole zmienił się w lodowe igiełki.
— Do diabła, w co on gra?
— Reivich musiał dojść do wniosku, że ma z Tannerem jakieś wspólne sprawy. Zaprosi go do siebie.
— Zwariował. Tanner mógłby go zabić, ot, tak, dla zabawy, choć naprawdę ma na pieńku ze mną. Nie zapominaj, że dla mnie sprawą nadrzędną było zakończenie misji, dotrzymanie słowa, że wytropię Reivicha. Nie wiem, czy ten przymus pochodzi od Tannera, czy od Cahuelli. Ale nie chciałbym z tego powodu stawiać swego życia na jedną z tych możliwości.
— Nie mów tak głośno — upomniał mnie Quirrenbach. — Te roboty rozpyliły tu urządzenia podsłuchowe na każdym angstremie kwadratowym. Pamiętaj, nie przyjechałeś tu, by polała się krew.
— Jedynie w celach turystycznych — powiedziałem, wykrzywiając się.
Otworzyły się opancerzone drzwi zewnętrzne, z zawiasów poleciały drobiny rdzy.
Wszedł funkcjonariusz trzeciego szczebla, bez broni, nawet bez wspomagającego mięśnie pancerza.
— Pan Haussmann? Przepraszam za niedogodność, ale mamy pewien problem formalny z załatwieniem pańskiej prośby o wejście do Azylu.
— Naprawdę? — Próbowałem mówić tonem nieco zdziwionym. Nie mogłem narzekać: Sky Haussmann pozwolił mi opuścić przestrzeń Yellowstone i nie mogłem od niego więcej oczekiwać.
— Jestem pewien, że to nic poważnego — oznajmił urzędnik. Szczerość miał wypisaną na twarzy. — Często natykamy się na rozbieżności między naszymi zapisami a danymi z pozostałej części układu. Tego się należało spodziewać po ostatnich nieprzyjemnościach.
„Ostatnie nieprzyjemności”. Mówił o zarazie.
— Jestem pewien, że wszystko da się ustalić, gdy nieco staranniej to sprawdzimy, przeprowadzimy dodatkowe testy fizjologiczne. Nieskomplikowane.
Najeżyłem się.
— O jaki test fizjologiczny chodzi?
— Na przykład skanowanie siatkówki. — Urzędnik pstryknął palcami na coś czy na kogoś poza naszym polem widzenia. Niemal natychmiast ze śluzy wyłonił się robot — kula w gołębim kolorze, taktownie pozbawiona broni; miała na sobie godło Mikserów.
— Nie poddam się skanowaniu siatkówki — oznajmiłem rzeczowym tonem. Nie potrzeba było maszyny, by wykryć, że mam osobliwe oczy. Wystarczyło, że człowiek spojrzał na mnie w odpowiednim oświetleniu, a już wiedział, że jest coś dziwnego z moim wzrokiem.
Funkcjonariusz jakby otrzymał policzek — zbladł. — Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia…
— Nie, wątpię — odparłem.
— W takim razie obawiam się, że…
Tu wkroczył Quirrenbach.
— Ja się tym zajmę — powiedział do mnie cicho, po czym zwrócił się do urzędnika: — Wybacz, kolego, ten człowiek nieco się denerwuje w obecności osoby oficjalnej. To nieporozumienie, jak zapewne pan zauważył. Czy wystarczy panu słówko od Argenta Reivicha?
Mężczyzna zareagował nerwowo:
— Oczywiście… jeśli dostanę jego gwarancje… i to osobiście…
Zauważyłem, że doskonale wiedział, kto to Argent Reivich. Quirrenbach pstryknął palcami, zwracając się do mnie:
— Ty tu zostajesz, a ja idę do niego wyjaśnić sprawę. To potrwa najwyżej pół godziny.
— Idziesz do Reivicha, żeby mnie tu wpuścił?
— Taaa. Paradoksalne, prawda — odparł Quirrenbach bez cienia wesołości.
Nie czekałem długo.
Reivich ukazał się na ekranie w aneksie, gdzie funkcjonariusze Azylu trzymali ludzi, co do których nie podjęto jeszcze decyzji. Nie zaszokował mnie widok jego twarzy — widziałem już Voronoffa, który wyglądał zupełnie tak samo. Reivich miał jednak cechy wyjątkowe, których Voronoffowi nie udało się uchwycić. Nie potrafiłem tego dokładnie sprecyzować; to było jak różnica między osobą grającą — solennie wprawdzie — a kimś, kto ma śmiertelnie poważne intencje.
— To niezły zwrot akcji — oznajmił Reivich. Twarz miał bladą, choć zdrową. Był ubrany w białą bluzę ze stójką; w tle widzieliśmy fresk przedstawiający formuły algebraiczne matematycznej teorii transmigracji. — Prosisz mnie o pozwolenie wejścia, a ja się na to zgadzam.
— Wpuściłeś Tannera — odparłem. — Jesteś pewien, że to było mądre?