— Nie, ale na pewno okaże się interesujące. Zakładając oczywiście, że on jest tym, kim jest według ciebie, a ty jesteś tym, za kogo się podajesz.
— Jeden z nas albo obaj możemy próbować cię zabić.
— A ty?
Znakomite pytanie, celne. Żeby dać mu satysfakcję, udałem, że przez chwilę się zastanawiam.
— Nie, Argent. Raz to zrobiłem, ale wtedy nie wiedziałem, kim jestem. Odkrycie, że nie jestem tym, za kogo się uważałem, zmieniło różne priorytety.
— Jeśli jesteś Cahuellą, to moi ludzie zabili ci żonę. — Głos miał słaby, piskliwy, jak u dziecka. — W takim razie tym bardziej chciałbyś mnie zabić.
— Tanner zabił żonę Cahuelli — powiedziałem. — Chciał ją uratować, ale to nie zmienia faktu.
— Więc w końcu jesteś Cahuellą czy nie?
— Mogłem być. Kiedyś. Teraz Cahuella nie istnieje. — Twardo patrzyłem w ekran. — Szczerze mówiąc, nikt chyba nie zamierza go opłakiwać.
Reivich wydął usta z odrazą.
— Broń Cahuelli zmasakrowała moją rodzinę. Handlował uzbrojeniem, przez co zginęli moi najbliżsi. Za to z przyjemnością poddałbym go torturom.
— Zabicie Gitty to dla niego większe tortury niż kłucie nożem i przykładanie elektrod.
— Tak bardzo ją kochał?
Szukając odpowiedzi, sprawdziłem swoje wspomnienia.
— Nie wiem. — Tylko tyle potrafiłem stwierdzić. — Ten człowiek był zdolny do wielu rzeczy. Wiem tylko, że Tanner kochał ją przynajmniej tak mocno, jak Cahuella.
— Ale Gitta rzeczywiście umarła. Co to znaczyło dla Cahuelli?
— Stał się pełen nienawiści — odparłem. Przypomniałem sobie biały pokój, niewyraźnie, jak koszmar nocny, nie dający się odtworzyć w umyśle po obudzeniu. — Ale wyładował tę nienawiść na Tannerze.
— Tanner jednak przeżył?
— Po części — rzekłem. — Jednak niekoniecznie ta część, którą uważamy za ludzką.
Reivich zamilkł na minutę. Najwyraźniej nasza rozmowa sprawiała mu trudność.
— Gitta — odezwał się wreszcie. — Ona jedyna była w tym wszystkim niewinna, prawda? Ona jedyna nie zasłużyła na swój los.
Tego nie dało się podważyć.
Puste wnętrze Azylu było stale pogrążone w mroku, jak zaciemnione miasto. W odróżnieniu od Chasm City tutaj wprowadzono to specjalnie, postanowieniem osób, które rościły sobie pretensje właścicieli. Nie istniała tu rodzima ekologia. We wnętrzu brakło atmosfery — unosiły się tylko gazy śladowe; w ściany gęsto wbudowano hermetycznie zamknięte komory bez okien, połączone kichami rur. Rury słabo świeciły — stanowiło to jedyne źródło oświetlenia i gdyby nie poprawiona fizjologia moich oczu, chyba nic bym tu nie widział.
Miało się wrażenie, że cała przestrzeń brzęczy nieokiełznaną energią; w kościach wyczuwało się drżenie. Staliśmy na galerii oddzielonej hermetyczną szybą, mimo to wydawało mi się, że stoję w wielkiej, mrocznej elektrowni, gdzie wszystkie generatory pracują pełną parą.
Reivich dał bezpiece pozwolenie i wpuszczono mnie, ale pod warunkiem, że wszyscy zostaniemy do niego odeskortowani. To wzbudziło moją nieufność — traciłem kontrolę nad sytuacją — ale nie mieliśmy wyboru i musieliśmy całkowicie zastosować się do życzeń Reivicha. Tu, na jego terytorium, pogoń się kończyła. Hokus-pokus! i to przestaje być pogonią za Reivichem.
Może za Tannerem.
Może za mną.
Azyl był niewielki i bez trudności dawał się przejść od końca do końca. Pomagała słaba grawitacja, generowana przez niespieszne obroty habitatu. Poprowadzono nas jednym z tuneli — rurą z dymnego grubego szkła trzymetrowej szerokości. Po drodze szklane źrenice otwierały się i zamykały. Czuliśmy się gnani jak pokarm przesuwający się przez gardło. Szliśmy wzdłuż głównej osi wrzeciona, grawitacja rosła wraz z odległością od szpica, ale nawet w przybliżeniu nie osiągała jednego g. Mroczne konstrukcje Azylu piętrzyły się nad nami jak ściany kanionu i odnosiło się wrażenie, że to miejsce wyludnione. Klienci Azylu wymagali całkowitej dyskrecji, nawet wobec sobie podobnych.
— Czy Reivicha już zmapowano? — Dotychczas nie zadałem tego oczywistego pytania. — Przecież po to tu przybył.
— Jeszcze nie — odparł Quirrenbach. — Najpierw należy przejść rozmaite testy fizjologiczne, by zapewnić optymalny proces mapowania. Na przykład badanie chemii błony komórkowej, własności neurotransmiterów, struktury tkanki glejowej, objętości krwi w mózgu. Widzisz, mapuje się człowieka tylko raz.
— Reivich zamierza się poddać pełnemu destrukcyjnemu skanowaniu?
— Coś zbliżonego. Uważa się, że tylko tak można uzyskać największą rozdzielczość.
— Gdy zostanie zeskanowany, nie musi się przejmować takimi przykrościami jak Tanner.
— O ile Tanner nie pójdzie w jego ślady.
Zaśmiałem się, ale natychmiast pojąłem, że Quirrenbach nie żartuje.
— Gdzie według ciebie jest teraz Tanner? — spytała Zebra. Szła obok mnie po lewej, stukając obcasami o podłogę; wydłużone odbicie jej ciała na ścianie wyglądało jak tańczące nożyce.
— Tam gdzie Reivich ma na niego baczenie. Mam nadzieję, że wraz z Amelią.
— Czy można jej ufać?
— Być może jest jedyną osobą, która żadnego z nas nie oszukała. Przynajmniej umyślnie — stwierdziłem. — Jednego jestem pewien: Tanner będzie ciągnął Amelię ze sobą, aż przestanie mu być potrzebna. A chwila ta może przyjść bardzo prędko i dziewczyna znajdzie się wówczas w poważnym niebezpieczeństwie.
— Przyleciałeś tu, by ją ratować? — spytała Chanterelle.
Chciałem potwierdzić, wydobyć odrobinę szacunku dla samego siebie, udać, że jestem istotą ludzką zdolną nie tylko do nikczemności. Może zresztą było w tym ziarno prawdy, może głównie z powodu Amelii tu przybyłem, choć wiedziałem, że Tannerowi na tym zależało. Amelia jednak nie była moim głównym motywem, a teraz nie chciałem już więcej kłamać, przynajmniej przed sobą.
— Jestem tu, by skończyć, co zaczął Cahuella — oznajmiłem. — I tyle.
Tunel z dymnego szkła znów się wznosił ku drugiemu szpicowi Azylu, przebijając ciemny bok jednej z hermetycznych budowli. Przy końcu tego odcinka drogę w tunelu przegradzały źreniczne, błyszczące czarne drzwi, teraz zamknięte. Nie było widać, co jest za nimi.
Podszedłem do drzwi i przyłożyłem policzek do twardego metalu. Nasłuchiwałem.
— Reivich?! — zawołałem. — Jesteśmy tu. Otwórz!
Przegroda się rozwarła z większym dostojeństwem niż poprzednie.
Chłodne zielone, mdłe światło wylewało się na nas z rozwartych łuków. Nagle z całą wyrazistością dotarł do mnie fakt, że ani ja, ani nikt z mojej grupy nie miał broni. W mgnieniu oka mogłem zginąć i nawet bym sobie z tego nie zdawał sprawy. Wchodziłem do jaskini człowieka, który z mojej strony mógł się obawiać wszystkiego i nie miał powodu, by mi ufać. Kto tu był większym głupcem: Reivich czy ja? Nie mogłem tego teraz ocenić. Wiedziałem tylko, że chcę jak najszybciej wydostać się z Azylu.
Drzwi otworzyły się na całą szerokość, odsłaniając wyłożony brązem przedpokój. Z sufitu zwisały zielone lampy. Złocone płaskorzeźby widniały wzdłuż ścian, tworząc podobne formuły matematyczne jak te, które widziałem na ekranie podczas rozmowy z Reivichem; zaklęcia, zdolne rozbić umysł na ciąg zer i jedynek, na czyste liczby.
Bez wątpienia on tu był.
Drzwi za nami zamknęły się, a z przodu otworzyły inne do znacznie większego pomieszczenia, przypominającego wnętrze katedry. Było zalane złotawym światłem, ale odległe zakątki nikły w cieniu. Lekką wklęsłość podłogi podkreślała posadzka w srebrno-brązową jodełkę.