W powietrzu unosił się zapach kadzidła.
W dali, w kręgu jaśniejszego światła sączącego się zza umieszczonego wysoko witraża, tyłem do nas siedział człowiek w rzeźbionym, złoconym fotelu o wysokim oparciu. Obok stały trzy smukłe serwitory na dwóch nogach, czekając zapewne na instrukcje. Przyjrzałem się zagubionej w cieniu głowie mężczyzny i wiedziałem, że to Reivich.
Wspomniałem tamto zdarzenie w Chasm City, gdy wydawało mi się, że go widzę obok nieśmiertelnej ryby. Jak błyskawicznie wtedy zareagowałem: wyciągnąłem broń i obszedłem zbiornik, chciałem stanąć naprzeciwko Reivicha i strzelić. Ale Voronoff był o sekundę szybszy.
Teraz nie czułem przymusu, by zabić tego człowieka.
Usłyszałem głos przypominający tarcie o siebie dwóch kawałków papieru ściernego.
— Proszę, odwróć mnie twarzą do gości. — Zdanie wypowiedziane z trudem, przerywane gwizdami, słowa bardziej szeptane niż mówione.
Jeden z robotów postąpił parę kroków z charakterystycznym dla serwitorów bezszmerem i odwrócił fotel Reivicha.
Nie spodziewałem się takiego widoku.
To niemożliwe…
Reivich wyglądał jak trup, ożywiony na chwilę przez elektrycznego lalkarza. Nie przypominał istoty żywej, która by mogła mówić czy choćby wygiąć usta w lekkim uśmiechu.
Przypominał Marka Ferrisa, lecz w wersji bardziej schorowanej. Widzieliśmy tylko jego głowę i końce palców dłoni. Resztę ciała okrywał pikowany koc, spod którego wychodziły rurki, zakręcające do poręcznego modułu podtrzymywania życia, przymocowanego do podłokietnika. Podobnym aparatem, ale większym, usiłowałem utrzymać „przy życiu” Gittę, gdy transportowałem jej ciało do Gadziarni. Głowa mężczyzny była jak czaszka obleczona skórą, a skórę pokrywały siniaki w czarne ciapki. Miał puste oczodoły; z ciemności między powiekami odchodziły cienkie kable, biegnące do tego samego modułu w podłokietniku. Na czubku głowy zostały nędzne kosmyki. Szczęka opadła luźno, czarny język wypełniał usta jak czarny ślimak.
Uniósł dłoń. Gdyby nie kilka plam pigmentacyjnych, byłaby to dłoń osoby znacznie młodszej.
— Widzę, że jesteście poruszeni — powiedział Reivich. Teraz słyszałem: jego głos wcale nie dochodził od niego, ale z modułu podtrzymywania życia. Mimo to brzmiał słabo; nawet subwokalizowanie wymagało od Reivicha sporo wysiłku.
— Zrobiłeś to. — Quirrenbach podszedł bliżej do człowieka, dla którego ciągle pracował. — Poddałeś się skanowaniu.
— Może to jest przyczyną, a może źle przespana noc — odparł Reivich. — Raczej przychyliłbym się do tego pierwszego.
— Co się stało? — spytałem. — Coś się nie powiodło?
— Wszystko poszło dobrze.
— Nie powinieneś tak wyglądać — stwierdził Quirrenbach. — Wyglądasz jak człowiek stojący nad grobem.
— Bo stoję.
— Skanowanie się nie udało? — zapytała Zebra.
— Nie, Taryn, skanowanie zakończyło się całkowitym sukcesem. Tak mi powiedziano. Moja struktura neuronalna została pobrana idealnie.
— Za szybko to zrobiłeś — rzekł Quirrenbach. — O to chodzi? Nie chciałeś czekać, aż przeprowadzą wszystkie testy medyczne, i tak to się skończyło.
Reivich wykonał głową ruch zbliżony do skinięcia.
— Ludzie tacy jak ja, jak Tanner… jak ty — skierował wzrok na mnie — nie mają medmaszyn. Na Skraju Nieba prawie nikt ich nie ma w komórkach, tylko garstka mogła sobie pozwolić na usługi Ultrasów. I tak większość z nich wybrała alternatywne procedury długowieczności.
— Mieliśmy inne zamartwienia — powiedziałem.
— Oczywiście. Dlatego zrezygnowaliśmy z takich luksusów. Problem polega na tym, że potrzebowałbym medmaszyn, żeby zabezpieczyć swoje komórki przed skutkami skanowania.
— W starym stylu? Ostro i szybko — zauważyłem.
— Najlepiej, jeśli wierzyć teoretykom. Wszelkie inne metody to kompromis. Faktem jest, że jeśli chcesz przekazać do maszyny swoją duszę, a nie tylko rozmyte wrażenie, musisz podczas tego procesu umrzeć. Albo przynajmniej doznasz obrażeń, które normalnie są śmiertelne.
— Więc dlaczego nie zabezpieczyłeś się medmaszynami? — spytał Quirrenbach.
— Nie było czasu, by to należycie przeprowadzić. Medmaszyny muszą być starannie dopasowane do użytkownika i powoli wprowadzane do ciała, bo inaczej istnieje groźba wystąpienia szoku toksycznego. Umierasz, zanim medmaszyny zdążą ci pomóc.
— Jeśli stosowałeś aparaturę Sylveste’a — powiedziałem powoli, pamiętając, co słyszałem o tych eksperymentach — to w tej chwili nie powinieneś nawet oddychać.
— Proces był zmodyfikowany, oparty na oryginalnej koncepcji Sylveste’a. Ale masz rację, nawet gdyby wykorzystano techniczne ulepszenia, powinienem nie żyć. Tak się składa, że zaaplikowano mi medmaszyny o szerokim spektrum i przeżyłem skanowanie… przynajmniej chwilowo. — Pokazał ręką moduł podtrzymywania życia i trzech serwitorów. — Azyl to zapewnia. Usiłują zapobiec dalszej degeneracji komórek i wprowadzić nowocześniejsze warianty medmaszyn, ale podejrzewam, że robią to jedynie z obowiązku.
— Sądzisz, że umrzesz?
— Czuję to w kościach.
Usiłowałem sobie wyobrazić, jak mogłoby to wyglądać z jego perspektywy. Chwila męki neuralnego pobrania; schwytanie w najjaśniejszym wyobrażalnym rozbłysku; radiacja świecąca pod skórą, aż do samego szpiku kości, zmienia go w posąg z dymnego szkła, na jedną oślepiającą chwilę.
Szybkie analityczne promienie skanera, dostosowane do komórkowej rozdzielczości, omiatają mózg z prędkością minimalnie większą od prędkości impulsów synaptycznych, wyprzedzają nieco sygnały korowe, przekazujące informacje o spustoszeniu szerzącym się w umyśle. Skanowanie dociera do pnia mózgu, ale nie nadeszła tu jeszcze żadna informacja o zakłóceniach w warstwach umysłu usytuowanych wyżej. Dzięki temu małemu wyprzedzeniu ogólny obraz mózgu jest całkiem normalny, jeśli nie liczyć lekkiego rozmazania, spowodowanego skończoną przestrzenno-czasową rozdzielczością procesu. Następuje koniec skanowania, nim Reivich się zorientuje, że się rozpoczęło, i gdy jego umysł wywraca się wskutek szoku pozabiegowego, a całe procedury neuronalne zapadają w śpiączkę, nie ma to już znaczenia.
Reivich jest pobrany.
I nawet uszkodzenia nie powinny mieć znaczenia; ze wszystkim radzą sobie medmaszyny, równie szybko, jak tworzą się owe obrażenia. Jak podczas ostrzału budynku, gdy z muru wypadają cegły, ale w środku fanatyczna brygada murarzy ciągle go remontuje, nim uderzy kolejny pocisk.
Ale Reivich nie wybrał takiej możliwości.
Wolał umrzeć, wolał, by zniszczeniu uległy komórki mózgu i otaczająca je tkanka, ale chciał mieć pewność, że bez względu na los fizycznego ciała duch zostanie, pobrany na wieczność i zarejestrowany w formie, której nie są w stanie wymazać tak banalne zdarzenia, jak zabójstwo czy wojna.
I Reivichowi częściowo to się udało.
Ale nie udało się tej jego części, na którą patrzyliśmy.
— Jeśli masz umrzeć — powiedziałem — i jeśli akceptujesz, że to nieuchronne… i skoro przed skanowaniem wiedziałeś o tym… dlaczego po prostu nie umarłeś podczas skanowania?
— Umarłem — oznajmił Reivich. — Świadczy o tym kilkadziesiąt parametrów medycznych… w innych układach sąd by się nimi zadowolił. Ale wiedziałem również, że na Azylu są maszyny, które potrafią przywrócić mi życie, choć przejściowo.
— Powinieneś poczekać — powiedział Quirrenbach. — Kilka dodatkowych dni i mogliby dobrać ci idealne medmaszyny. Pod kocem poruszyły się kościste ramiona Reivicha.