Выбрать главу

— Na tej planecie mogłeś się stać każdą osobą.

— Odpowiadały mi jego umiejętności. I miałem go pod ręką. — Zamilkłem. — Nie zamierzałem dokonać zmian trwałych, na stałe. Stłumiłem swoją własną osobowość do czasu wejścia na pokład statku. Wspomnienia Tannera miały stopniowo blaknąć, istnieć w postaci resztkowej, jak to ma miejsce teraz, ale oddzielnie od moich.

— A twoje pozostałe tajemnice?

— Oczy? To musiałem ukryć. To też się udało. Ale teraz wróciły do stanu zmienionego. Może tak to sobie zaplanowałem.

— Jednak nie pamiętasz wszystkiego — stwierdził Reivich, uśmiechając się koszmarnie. — Wiesz, że było tam jeszcze coś. Nie tylko oczy.

— Skąd wiesz?

Uniósł rękę i postukał w swoje szczątkowe uzębienie dziwnym gestem osoby wiele wiedzącej.

— Zapomniałeś. Przekonałem Ultrasów, by mi cię wydali. Potem łatwo było zbadać, co z tobą zrobili. — Ponownie się uśmiechnął. — Rozumiesz, musiałem wiedzieć, z kim mam do czynienia, do czego jesteś zdolny.

— A teraz wiesz?

— Sądzę, Cahuella, że jesteś człowiekiem, który jest w stanie zaskoczyć nawet samego siebie. Oczywiście jeśli pominąć to, że twierdzisz, że nim nie jesteś.

— Nienawidzę go tak samo jak ty — odparłem. — Spojrzałem na sprawy z perspektywy Tannera. Wiem, co on mu zrobił. On nie jest mną.

— Więc sympatyzujesz z Tannerem? Pokręciłem głową.

— Ten Tanner, którego znałem, zginął w szybie. Nie ma znaczenia to, że coś z niego przetrwało. To nie on, tylko potwór, stworzony przez Cahuellę.

Tanner parsknął pogardliwie.

— Myślisz, że zdołasz mnie zabić?

— Gdybym tak nie myślał, to bym tu nie przybył.

Tanner szybko przesunął się naprzód do fotela. Zamierzał zabić Reivicha, wiedziałem o tym. Ale Reivich go wyprzedził: wyciągnął pistolet, nim Tanner zdołał wykonać dwa kroki.

— No, no. Jakiż sens miałoby dla was rozstrzyganie nieporozumienia, gdybyście nie mieli widowni? — spytał.

Zastanawiałem, co Amelia — stojąca gdzieś w cieniu — rozumie z tego wszystkiego.

Tanner cofnął się o krok, uniósł puste dłonie w rękawiczkach.

— Przypuszczam, że usiłujesz zgadnąć, w jaki sposób przeżyłem — powiedział do mnie.

— Coś takiego telepało mi się po głowie.

— Nie powinienieś zostawiać mnie przy życiu, nawet przy życiu podtrzymywanym kirysem. — Pokręcił głową. — Sam nie mogłeś mnie załatwić, zwłaszcza gdy wąż cię zawiódł. Więc powiedziałeś jednemu ze swych ludzi, by zrobił to za ciebie, gdy ty będziesz zwiewał z Gadziarni.

Mówił prawdę, choć dopiero za sprawą jego opowieści moje wspomnienia skrystalizowały się w pewność.

— Ruszyłem na południe — rzekłem — w kierunku obozu zajętego przez zbiegów z Koalicji Północnej. Mieli tam chirurgów. Wiedziałem, że potrafią wycofać to, co Ultrasi mi zrobili, przykamuflować moje geny i spowodować, że będę wyglądał jak Tanner. Zawsze zamierzałem wrócić do Gadziarni przed wyjazdem z planety.

— Ale nie dane ci było — rzekł Reivich. — Koalicjanci Północni dotarli do Gadziarni, gdy ty byłeś daleko z Dieterlingiem. Zabili większość twoich ludzi, z wyjątkiem Tannera, do którego czuli pełen urazy szacunek. Ocucili go.

— Fatalny błąd — stwierdził Tanner. — Nawet nie mając stopy, odebrałem im broń i zabiłem wszystkich.

Nic z tego nie pamiętałem. Ani trochę. Skąd miałbym pamiętać — to wydarzyło się po tym, jak stratowano Tannera, po tym, jak ukradłem mu wspomnienia.

— Co się stało później? — spytałem.

— Miałem miesiąc na to, by dostać się na światłowiec, zanim opuści orbitę. — Tanner pochylił się i podrapał w kostkę stopy pod płaszczem. — Nie byłem daleko w tyle. Naprawiłem sobie stopę i ruszyłem za tobą. Zabiłem Dieterlinga, rozumiesz… któż inny mógłby podejść do niego tak blisko? Pomaszerowałem do niego, gdy siedział w kołowcu, i puknąłem go. — Odegrał scenę morderstwa.

To był klasyczny sposób odwracania uwagi.

Tanner wyprostował się, zrobił to bardzo płynnie. Z ręki wyleciał mu nóż, który zatoczył bezbłędnie obliczony łuk; w trajektorii Tanner uwzględnił nawet siłę Coriolisa wywołaną rotacją Azylu.

Nóż utkwił w tyle głowy Reivicha.

Z modułu podtrzymywania życia wydobył się komputerowy jęk; sztucznie stabilny, trwał nawet wówczas, gdy głowa Reivicha pochyliła się bez życia na pierś. Broń wyślizgnęła mu się z dłoni i z brzękiem upadła na podłogę. Rzuciłem się, by ją podnieść. Wiedziałem, że to prawdopodobnie jedyna szansa wyrównania szans w starciu z Tannerem.

On jednak był szybszy. Uderzył mnie i poleciałem plecami na podłogę. W płucach zabrakło mi tchu. Stopą przypadkowo kopnął pistolet — broń śmignęła w półmrok między kręgiem złotawego światła a otaczającymi go cieniami.

Tanner sięgnął po nóż i wyjął go z czaszki Reivicha. Monomolekularne ostrze błyskało kolorami tęczy jak warstewka ropy naftowej na wodzie.

Nie zaryzykuje rzutu nożem, pomyślałem. Gdyby chybił, straciłby jedyną broń.

— Koniec z tobą, Cahuella. Teraz nadszedł kres.

W jednej ręce miał nóż, trzymał go ostrożnie w urękawicznionej dłoni. Drugą ręką wyszarpnął z oczodołów Reivicha zasilanie optyczne; każdy z przewodów ciągnął za sobą włókna skrzepłej krwi.

— Dla ciebie wszystko się skończyło dawno temu — rzekłem. Wszedłem w zasięg rzutu. Machał nożem, ostrze chirurgicznie bezgłośnie cięło powietrze srebrnymi łukami.

— Więc w takim razie, kim jesteś? — Tanner zepchnął Reivicha z fotela. Chude ciało okryte kocem padło na podłogę jak worek suchego drewna.

— Nie wiem — odparłem. — Ale w niczym nie jestem podobny do ciebie.

Usiłowałem wybadać, pod jakim kątem uderzy nożem, koncentrując się na tych szczególnych wspomnieniach Tannera, które mogły mi się teraz przydać. Na jego umiejętnościach walki w zwarciu.

To było niemożliwe. Nie mogłem uzyskać nad nim przewagi — on nie musiał się wysilać, by wydobyć te wspomnienia. Nadchodziły spontanicznie, na zasadzie odruchu.

Rzuciłem się do przodu, chcąc wykręcić mu swobodne ramię i wytrącić go z równowagi, nim zada cios.

Spóźniłem się.

Nie czułem samego cięcia, tylko chłód, jaki się we mnie potem wsączał. Nie ośmieliłem się spojrzeć, ale kątem oka widziałem rozcięcie w swoim ubraniu na piersiach. Cios nie był na tyle głęboki, by mnie zabić — nie sięgnął nawet żeber — ale tylko teraz mi się poszczęściło. Byłem pewien, że następnym razem Tanner mnie dostanie.

— Tanner!

To Amelia zawołała z tyłu, okryta cieniem. Wyciągała do mnie rękę.

Oczywiście, pomyślałem, dla niej nadal jestem Tannerem. Nie zna mnie pod innym imieniem.

Trzymała pistolet Reivicha.

— Rzuć mi go! — krzyknąłem do niej.

Rzuciła. Pistolet uderzył o podłogę i przesunął się po niej z szuraniem kilka metrów; posypały się odpryski wysadzanej klejnotami obudowy.

Odwróciłem się od Tannera i skoczyłem po pistolet.

Padłem na kolana i ślizgając się, dosięgłem broni. Zacisnąłem dłoń na kolbie, gdy nóż Tannera świsnął w powietrzu i trafił mnie w rękę. Upuściłem pistolet, wyjąc z bólu. Ostrze noża wystawało z mojej dłoni jak żagiel jachtu.

Tanner ruszył ku mnie, w ciemności było słychać głuchy odgłos szybkich kroków. Łzy zalały mi oczy. Ująłem broń drugą ręką i usiłowałem w niego wycelować.