Potem zaczęliśmy wszystko traktować na serio. Od tej chwili klienci rzeczywiście musieli walczyć o życie, by przetrwać Grę.
I większości się to udawało. Szanse śmierci podczas Shadow-play wahały się około trzydziestu procent — na tyle bezpiecznie, że nie zniechęcało to uczestników, nawet niezbyt znudzonych, ale wystarczająco, by przeżycie i zwycięstwo były czymś wartym zachodu.
Punkt Omega stał się bardzo bogatą firmą. W dwa lata po przybyciu do Chasm City zaliczałem się do setki najbogatszych jednostek — wśród osób cielesnych i innych — w całym układzie Yellowstone.
Nigdy jednak nie zapomniałem o zobowiązaniu, jakie podjąłem wobec siebie podczas długiej podróży na Azyl. Jeśli przeżyję, wszystko zmienię.
Od Shadowplay zacząłem, ale to nie wystarczyło. Musiałem całkowicie zmienić miasto. Zniszczyć system, który pozwolił mi na rozkwit. Zachwiać równowagą układu między Mierzwą a Baldachimem. Zacząłem od tego, że swoich myśliwych rekrutowałem coraz częściej spośród mieszkańców Mierzwy. Niczego nie ryzykowałem, gdyż ci ludzie mieli takie same zdolności do tego sportu jak Baldachimowcy i byli równie podatni na moje metody szkoleniowe.
Gdy wzbogaciłem się dzięki Grze, moi najlepsi pracownicy również stali się nadzwyczaj zamożni. Część tego bogactwa spływała do Mierzwy.
Początki były skromne. Lata, a nawet dekady muszą potrwać zauważalne zmiany w hierarchii Chasm City, ale wiedziałem, że takie zmiany nastąpią. Obiecałem to sobie. I choć w przeszłości łamałem obietnice, już nigdy więcej nie zamierzałem tego robić.
Po pewnym czasie znów zacząłem nazywać siebie Tanner. Wiedziałem, że to kłamstwo i nie mam prawa do tego imienia, że ukradłem wspomnienia, a potem nawet samo życie człowiekowi, który był prawdziwym Tannerem Mirabelem.
Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Uważałem się za kustosza jego wspomnień i wszystkiego, czym był. Nie był w istocie dobrym człowiekiem, przynajmniej zgodnie z sensownymi kryteriami. Nieczuły i agresywny, podchodził do nauki i sztuki morderstwa z wystudiowanym dystansem geometry. A jednak nigdy nie był prawdziwie zły i w chwili, która skutecznie pieczętowała jego życie — kiedy zastrzelił Gittę — usiłował zrobić coś dobrego.
A to, co się stało później, co spowodowało, że przerodził się w potwora, to się nie liczyło. Nie zbrukało jego poprzedniego życia.
Pomyślałem, że to najlepsze imię i chyba zawsze będę miał wrażenie, że jest po prostu moje własne.
Postanowiłem nie walczyć z tym uczuciem.
Uświadomiłem sobie, że znów popadłem w zadumę. Kobieta w biurze czekała na odpowiedź.
— Dostanę tę pracę czy nie?
Tak, prawdopodobnie ją dostanie, ale muszę porozmawiać z innymi kandydatami, nim podejmę ostateczną decyzję. Wstałem i uścisnąłem jej małą, potrafiącą zadać śmierć dłoń.
— Jest pani na szczycie listy. Nawet jeśli nie dostanie pani posady, o której mówiliśmy, z pewnego powodu chciałbym mieć u siebie pani dane.
— A o co chodzi?
Pomyślałem o Gideonie, więzionym już tyle lat. Przysiągłem sobie, że znów zejdę w rozpadlinę — choćby po to, by go zabić — ale nigdy nie nadszedł odpowiedni moment. Wiedziałem, że nadal żyje, gdyż Paliwo Snów ciągle docierało do klientów w mieście, choć w coraz mniejszych ilościach i było coraz trudniej dostępne. Nadal istniał perwersyjny handel gideonowym przerażeniem, wydestylowanym do postaci, którą ludzie mogli przyswoić. Z pewnością Gideon był teraz bliski śmierci i wkrótce moja przysięga stanie się bezprzedmiotowa.
— Chodzi o pewną akcję. To wszystko.
— Na kiedy jest zaplanowana?
— Mniej więcej za miesiąc. Może za trzy lub cztery. Znów się uśmiechnęła.
— Panie Mirabel, jestem fachowcem i w tym czasie ktoś inny może mnie wyłowić.
Wzruszyłem ramionami.
— Cóż, trudno.
— Kto wie, co się stanie.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i kobieta ruszyła do drzwi. Wyjrzałem przez okno. Zapadał zmierzch, w Baldachimie zapaliły się światła, jasne punkciki linówki kołysały się w wiecznym brązowym półmroku. Niżej, niczym z doliny usianej światełkami ognisk, od lamp i nocnych targowisk Mierzwy dochodziła do Moskitiery ponura czerwona poświata. Pomyślałem o milionach ludzi, którzy uważali to miasto za swój dom, nawet po tym, jak uległo parchowej transformacji wskutek zarazy. Stało się to przecież trzynaście lat temu i na dole żyli dorośli ludzie, którzy nawet nie pamiętali, jak to miejsce wyglądało przedtem.
— Panie Mirabel? — Kobieta zawahała się w drzwiach. — Jeszcze jedno…
Odwróciłem się z uprzejmym uśmiechem.
— Tak?
— Przebywa pan tu dłużej niż ja. Czy kiedykolwiek lubił pan to miasto?
— Nie wiem. — Wzruszyłem ramionami. — Wiem tylko, że…
— Co mianowicie?
— Życie jest takie, jakim je sobie urządzimy.