Выбрать главу

— Kto jeszcze miałby się dowiadywać? Słyszałam, że dość gruntownie zająłeś się Waverlym. — Jej pasiasta twarz wypełniała ekran, monochromatyczny odcień skóry zakłócał róż krwi w oczach.

— Bawił się w Grę po obu stronach. Musiał wiedzieć, że wcześniej czy później zostanie za to zabity.

— Mógł być sadystą, ale był jednym z nas.

— Co miałem robić? Mile się uśmiechnąć i poprosić, żeby przestali? — Ciepły szkwał ostrzejszego deszczu smagnął z nieba. Zakryłem ręką telefon i przeszedłem pod okap budynku, by się schronić. Wizerunek Zebry tańczył niczym odbicie w wodzie. — Jeśli cię to ciekawi, nie miałem żadnych osobistych pretensji do Waverly’ego. Nic, czego nie naprawiłaby ciepła kula.

— Z tego, co słyszałam, nie użyłeś kuli.

— Postawił mnie w sytuacji, w której zabicie go było moją jedyną szansą. I jeśli by cię to interesowało, zrobiłem to skutecznie. — Oszczędziłem jej szczegółów opisu Waverly’ego odnalezionego przeze mnie na ziemi. Gdyby wiedziała, że został obrany przez Mierzwowców, niczego by to nie zmieniło.

— Potrafisz całkowicie o siebie zadbać, prawda? Zastanawiałam się nad tym, gdy znalazłam cię w tamtym budynku. Zazwyczaj oni nie dochodzą aż tak daleko. A już z pewnością nie z raną postrzałową. Kim jesteś, Tannerze Mirabelu?

— Kimś, kto usiłuje przeżyć — powiedziałem. — Przepraszam, że zabrałem ci różne rzeczy. Zaopiekowałaś się mną, jeśli znajdę sposób rekompensaty, odwdzięczę się.

— Nie musiałeś nigdzie iść — oznajmiła Zebra. — Powiedziałam, że oferuję ci azyl, aż Gra się skończy.

— Ale musiałem się zająć pewną sprawą.

To był błąd. Zebra nie musiała wiedzieć o Reivichu. Teraz jednak zachęciłem ją do spekulacji, co też takiego może wyciągnąć człowieka z bezpiecznej kryjówki.

— Niemal wierzę, kiedy obiecujesz, że mi wszystko zwrócisz — odparła. — Nie wiem dlaczego, ale myślę, że dotrzymujesz słowa, Tanner.

— Masz rację — powiedziałem. — I kiedyś przez to zdechnę.

— A cóż to ma znaczyć?

— Nieważne. Czy dzisiaj wieczorem odbywa się polowanie? Jeśli tak, musisz coś o tym wiedzieć.

— Jest — odpowiedziała po chwili zastanowienia. — Ale czyżbyś nie dostał jeszcze nauczki, Tanner? Masz szczęście, że żyjesz.

Uśmiechnąłem się.

— Chyba Chasm City jeszcze mnie dostatecznie nie znudziło.

* * *

Zwróciłem wypożyczony telefon i rozważyłem swoje możliwości. Ciągle w myślach widziałem twarz Zebry, słyszałem jej głos. Czemu do niej zadzwoniłem? Nie miałem powodu, z wyjątkiem przeprosin, a nawet one były bezcelowe. Gest mający raczej uspokoić sumienie niż pomóc kobiecie, którą okradłem. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że moje wredne zachowanie ją dotknie i że w przewidywalnej przyszłości nie zdołam się jej odwdzięczyć. A jednak coś kazało mi zadzwonić i kiedy próbowałem dokopać się do swoich głębszych motywów, znajdowałem tylko uczucia i impulsy: pamięć jej zapachu, śmiechu, linii pośladków, widoku pasków na jej plecach, które zniekształcały się i odprężały, kiedy odtaczała się ode mnie po miłosnym akcie. Zatrzasnąłem pokrywkę schowka z tymi myślami, jakby było pełne żmij…

Wmieszałem się z powrotem w bazarowy tłum; harmider uciszył moje myśli, kazał się skoncentrować na chwili obecnej. Nadal miałem pieniądze. Jak na Mierzwę, wciąż byłem bogaczem, choć w Baldachimie były to grosze. Rozpychałem się, porównałem ceny i znalazłem pokój do wynajęcia kilka przecznic dalej, na oko w jednej z mniej zniszczonych dzielnic.

Nawet według norm Mierzwy pokój był podły: sześcian narożny chwiejącej się ośmiopiętrowej przybudówki, wzniesionej u stóp większej konstrukcji. Z drugiej strony sama narośl wyglądała na bardzo starą i stabilną. Dorobiła się własnej pasożytniczej warstwy obrostów w formie drabin, klatek schodowych, poziomych pomostów, przewodów odwadniających, krat i zwierzęcych klatek. Mimo że kompleks nie należał do najbezpieczniejszych w Mierzwie, przetrwał już kilka lat i mało prawdopodobne, by uznał moje przybycie za sygnał do zawalenia się. Dostałem się do pokoju przez serię drabin i pomostów. Moje stopy przesuwały się nad lukami w plecionkowatej bambusowej podłodze, a poziom ulicy wydawał się położony zawrotnie nisko. Pokój oświetlały lampy gazowe, choć zauważyłem, że inne części kompleksu wyposażono w elektryczność. Dostarczały jej brzęczące bez przerwy generatory na metan, umieszczone gdzieś w dole. Ich odgłos wściekle współzawodniczył z lokalnymi grajkami ulicznymi, obnośnymi handlarzami, muezinami, przekupniami i zwierzętami. Wkrótce jednak przestałem zauważać dźwięki, a kiedy zaciągnąłem story w pokoju, zapadła znośna ciemność.

Jedynym meblem w pomieszczeniu było łóżko; niczego więcej nie potrzebowałem.

Usiadłem na nim i myślałem o minionych wydarzeniach. Na pewien czas uwolniony od haussmannowych epizodów, wspominałem te, które dotychczas przeżyłem, analizując je z chłodnym, klinicznym dystansem.

W wizjach było coś nieprawidłowego.

Przybyłem tu, by zabić Reivicha, a jednak — niemal przypadkowo — natknąłem się na coś poważniejszego, czego kształt wcale mi się nie podobał. Nie chodziło tylko o epizody z Haussmannem. Rozpoczęły się dość normalnie — niezbyt się z nich cieszyłem, ale ponieważ wiedziałem mniej więcej, jaką formę przybiorą, potrafiłem je znieść.

Przynosiły jednak coś innego, niż przewidywałem.

Sny — teraz raczej epizody, gdyż zaczęły nachodzić mnie na jawie — odkrywały historię głębszą: dodatkowe zbrodnie, o których nikt nawet Skya nie podejrzewał. Chodziło o przedłużoną egzystencję infiltratora; o szósty statek — bajkowy „Caleuche” — i o fakt, że Tytus Haussmann wierzył, że Sky jest jednym z nieśmiertelnych. Ale przecież Sky Haussmann nie żył, prawda? Przecież widziałem jego ukrzyżowane ciało w Nueva Valparaiso! Nawet jeśli to ciało podrobiono, wszyscy wiedzieli, że w czasie ciemnych dni po lądowaniu został schwytany, uwięziony, sądzony, skazany i stracony, na oczach ludu.

Więc skąd się wzięły moje wątpliwości, czy umarł naprawdę?

To tylko wirus indoktrynujący miesza ci w głowie, powiedziałem sobie.

Ale Sky nie był jedynym problemem, który niepokoił mnie przed zaśnięciem.

* * *

Spoglądałem na prostokątne pomieszczenie, na jakiś loch czy wilczy dół. Stałem na balkonowej galerii obserwacyjnej, w pomieszczeniu oślepiająco białym, ściany i podłogę pokrywały lśniące kafelki. Zarzucono je jednak wielkimi, błyszczącymi zielonymi paprociami i kunsztownie ułożonymi gałęziami drzew, tworzącymi tableau dżunglowej roślinności. A na podłodze leżał mężczyzna.

Myślałem, że rozpoznaję to pomieszczenie.

Mężczyzna zwinął się w pozycji embrionalnej, nagi, jakby umieszczono go tam i pozwolono mu się obudzić. Bladą skórę pokrywał połyskliwy pot, niczym lukier. Stopniowo uniósł głowę i otworzył oczy, rozejrzał się i powoli spróbował wstać, ale potknął się i upadł, w pozycji podobnej do poprzedniej. Nie mógł stać, gdyż jedna noga kończyła się czystym, bezkrwawym kikutem tuż powyżej kostki — jak zaszyty koniec kiełbasy. Znowu spróbował i tym razem zdołał dobrnąć do ściany. Podskakiwał na jednej nodze, aż stracił równowagę. Na twarzy miał wyraz niewyobrażalnego strachu. Zaczął krzyczeć, krzyczał coraz głośniej.

Patrzyłem, jak drży. A potem coś poruszyło się po drugiej stronie pomieszczenia, w ciemnej wnęce, umieszczonej w jednej z białych ścian. To coś poruszało się powoli i po cichu, ale mężczyzna miał świadomość obecności tego i teraz jego krzyki stały się piskami, jak piski zarzynanej świni. Ta rzecz wynurzyła się z alkowy po drugiej stronie pomieszczenia, opadając w zwitek ciemnych splotów, grubych jak ludzkie udo. Stworzenie poruszało się leniwie, już uniosło głowę z kapturem, sprawdzając powietrze, a jednak dalsza jego część nadal wydostawała się z alkowy. Teraz krzyki człowieka przerywały nagłe chwile ciszy, gdy nabierał tchu. Ten kontrast tylko potęgował grozę. A ja nie czułem nic, czekałem tylko na wynik, kiedy hamadriada sunęła ku mężczyźnie, a on nie mógł nigdzie uciec.