Obudziłem się, zlany potem.
Po pewnym czasie wyszedłem na ulice. Przespałem większość popołudnia i choć nie czułem się odświeżony — z pewnością w mym umyśle panował większy zamęt niż przedtem — przynajmniej zmęczenie nie czyniło ze mnie kaleki. Szedłem przez Mierzwę, mijali mnie piesi, ryksze, ustrojstwa napędzane parą lub metanem; przejeżdżające okazjonalne palankiny, wolantory lub linówki, nigdy jednak nie zatrzymujące się na dłużej. Zauważyłem, że przyciągałem mniejszą uwagę niż wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiłem się w mieście. Nieogolony, ze zmęczonymi oczyma zapadłymi w oczodoły, wyglądałem teraz bardziej na mieszkańca Mierzwy.
Podwieczorni przekupnie ustawiali stragany, niektórzy już wywieszali latarnie, przygotowując się na zmierzch. Niekształtny, robakowaty sterowiec przepływał dostojnie nad głowami, ktoś przypięty do gondoli pod spodem wykrzykiwał przez megafon jakieś hasła. Rozbite neonowe obrazy migały na ekranie projekcyjnym zawieszonym poniżej gondoli. Usłyszałem jakby wezwanie muezina. Niosło się nad Mierzwą, wzywając wiernych do modlitwy czy innych rytuałów. A potem zobaczyłem człowieka o zwisających, nabitych klejnotami uszach, którego ruchomy stragan obwieszono małymi wiklinowymi koszami pełnymi węży wszelkich możliwych rozmiarów i kolorów. Kiedy obserwowałem, jak otwiera klatkę i szturcha ciemnego węża, a jego zwoje poruszają się niezręcznie, pomyślałem o białym pokoju z mego snu. Obecnie wiedziałem, że to szyb, gdzie Cahuella trzymał niemal dorosłą. Zadrżałem i zastanawiałem się, cóż taki sen mógł znaczyć.
Później kupiłem broń.
W odróżnieniu od karabinu, który ukradłam Zebrze, nie była ona nieporęczna i nie rzucała się w oczy. Był to mały pistolet, który wygodnie mogłem wsunąć do jednej z kieszeni mojego płaszcza. Produkcji pozaświatowej. Strzelał pociskami z lodu: kulami z lodu z czystej wody, przyśpieszonymi do szybkości ponaddźwiękowej. Przyśpieszał je fartuch trzymający, prowadzony w lufie szeregiem pulsacji pól magnetycznych. Główną zaletą takiej broni była możliwość doładowania jej z dowolnego źródła rozsądnie czystej wody, choć pistolet działał najlepiej ze starannie wstępnie zamrożonym magazynkiem naboi, w dostarczonym przez producenta krioklipie. Pociski się roztapiały, co niemal całkowicie utrudniało identyfikację właściciela pistoletu. W sumie pistolet stanowił doskonałe narzędzie dla zabójcy. Nie miało znaczenia to, że pociski nie wyszukiwały same celu i nie przebijały wszystkich pancerzy. Coś tak absurdalnie potężnego jak karabin Zebry miało sens jako narzędzie zabójstwa jedynie wówczas, gdybym miał okazję zabić Reivicha z odległości pół miasta, co było nieprawdopodobne. Nie przewidywałem takiego zabójstwa: siedzisz przy oknie, mrużysz oczy, patrząc w teleskopowy celownik wysokoenergetycznego karabinu i czekasz, aż cel znajdzie się na skrzyżowaniu linii, a jego wizerunek faluje za kilometrami mgiełki nagrzanego powietrza. To zawsze miało być zabójstwo, przy którym wchodzisz do pokoju i załatwiasz ofiarę jedną kulą z bliska, z tak bliska, by widzieć białka rozszerzonych strachem oczu.
Na Mierzwę spadł mrok. Poza ulicami w obszarze bezpośrednio otaczającym bazary ruch pieszy się przerzedził, a cienie rzucane przez wypiętrzone korzenie Baldachimu zaczęły nabierać charakteru ponurej groźby.
Musiałem pracować.
Dzieciak kierujący rykszą mógł być tym samym, który przedtem zabrał mnie w Mierzwę, albo mógł być to jego całkowicie wymienialny brat. Miał tę samą awersję do planowanego celu podróży i również nie chciał mnie zawieźć, gdzie chciałem, dopóki nie osłodziłem propozycji obietnicą hojnego napiwku. Nawet wtedy miał opory, ale jednak wyruszyliśmy, przemierzając ciemniejące mokradła miasta, w tempie sugerującym, że rykszarz chce jak najprędzej zakończyć podróż i wrócić do domu. Trochę z tej nerwowości udzieliło się i mnie, gdyż odruchowo sięgałem ręką do kieszeni płaszcza, by na pocieszenie poczuć zimną masę broni, dodającą otuchy jak najlepszy z talizmanów.
— Czego ty chcieć, pan? Wszyscy wiedzieć, to niedobra część Mierzwy, lepiej zostać poza, ty sprytny.
— To właśnie wciąż mi ludzie powtarzają — odparłem. — Lepiej załóż, że nie jestem tak inteligentny, jak się wydaje.
— Ja to nie mówić, pan. Ty płacić dużo pięknie, ty dużo sprytny facet. Ja dawać dobra rada, to wszystko.
— Dzięki, ale moja rada dla ciebie: po prostu kierować i uważać na drogę. I zostaw mi całą resztę.
To zamykało konwersację, bo nie byłem w nastroju do czczych pogawędek. Obserwowałem, jak ciemniejące pnie budynków przepływają w tył, a ich deformacje zaczynają nabierać jakiejś niesamowitej normalności. Ogarnęło mnie dziwne poczucie, że właśnie w ten sposób będą ostatecznie wyglądać wszystkie miasta.
Istniały części Mierzwy względnie wolne od Baldachimu i części, gdzie Baldachim osiągał swą gęstość maksymalną, tak że całkowicie zasłaniał samą Moskitierę i kiedy słońce stało w zenicie, do ziemi nie przenikało najmniejsze jego światło. Uważano, że to najgorsze rejony Mierzwy: obszary trwałej nocy, gdzie zbrodnia była jedynym znaczącym prawem i gdzie mieszkańcy rozgrywali gry nie mniej krwawe i okrutne, jak te ulubione przez ich współziomków na górze. Nie zdołałem namówić małego rykszarza, by zawiózł mnie w serce dzielnicy slumsów, więc zgodziliśmy się, że wyrzuci mnie na granicy tej strefy. Trzymałem dłoń w kieszeni, na pistolecie pociskowym.
Przez kilka minut brnąłem w głębokiej po kostki deszczówce, aż dotarłem do ściany budynku, znanego mi z opisu Zebry. Skuliłem się w niszy, dającej pewną ochronę przed deszczem. Potem czekałem, czekałem i czekałem, aż ostatnie wątłe ślady światła dziennego znikną ze sceny i wszystkie cienie zleją się w spisku, w jeden wielki obejmujący miasto całun ponurej szarości.
A potem czekałem, i znowu czekałem.
Noc spadła na Chasm City. Nade mną zapalił się Baldachim, ramiona połączonych konstrukcji popstrzyły się światełkami niczym jarzące się maski fosforyzujących morskich stworzeń. Obserwowałem linówki sunące w plątaninie — kiedy przenosiły się z liny na linę, ich ruch przypominał skakanie kamyków rzuconych na wodę. Minęła godzina, poprawiałem swą pozycję kilkadziesiąt razy, nie znajdując wygodnej — zawsze po kilku minutach chwytały mnie skurcze. Wyjąłem pistolet, celowałem wzdłuż lufy i nawet pozwoliłem sobie na luksus zmarnowania naboju, strzelając w bok budynku naprzeciwko. Przewidywałem odrzut i nabierałem wyczucia co do celności broni. Nikt mnie nie niepokoił i wątpiłem, czy ktoś jest tu na tyle blisko, by słyszeć wysokie dźwięki strzałów z pistoletu.
Jednak w końcu przybyli.
DWADZIEŚCIA SZEŚĆ
Wagonik opadał dwie czy trzy przecznice ode mnie: opływowy i czarny jak polerowany węgiel, z pięcioma składającymi się na dachu teleskopowymi ramionami. Boczne drzwi z trzaskiem się otworzyły i wypadło z nich pięcioro ludzi, dzierżąc broń — w porównaniu z którą mój własny pistolecik wydawał się kiepskim żartem. Zebra poinformowała mnie wcześniej, że dziś wieczorem schodzi polowanie, choć nie było w tym nic nadzwyczajnego. Polowania stanowiły raczej normę niż wyjątek. Po intensywnych namowach zdradziła mi prawdopodobne miejsce krwawych igraszek. Mnóstwo osób doczepiło się do tej imprezy — moja udana ucieczka zrujnowała doskonałą nocną rozrywkę płacącym podglądaczom i teraz chcieli to nadrobić.