Unni. Chcę cię znowu zobaczyć, moje życie nie może się skończyć w ten sposób.
Co ona miała na myśli, mówiąc, że grota jest dla niego bardziej niebezpieczna?
Mocniej chwycił rękojeść miecza. Wamba hamował Leona swoją powolnością i ociężałością. To dało Jordiemu chwilę oddechu, ale oto znowu bestia, wielka i ciężka, ruszyła na niego.
– Ja miałbym nie wiedzieć, gdzie jest skarb? – zaskrzypiało ponuro w głębi olbrzymiej piersi. – Ja, który byłem przy tym i złamałem wszystkie zaklęcia i zabezpieczenia Urraki? Przeklęci rycerze go ukrywali. Ja widziałem, jak jeden ładunek złota po drugim lądował w kościele. Nie mogłem tylko… Nie znalazłem kościoła… nie pamiętam, gdzie… – Głowa opadła mu na piersi i z łoskotem usiadł na ziemi.
No, teraz ja mam szansę, stwierdził Jordi.
Leon jednak myślał szybciej niż Wamba. Uniósł paskudny łeb, którym dzielili się pospołu, dokładnie tak jak wszystkim innym z wyjątkiem osobowości i głosu – zmusił czarownika, by bluznął na wroga swoim morderczym ogniem, i równocześnie wstał z ziemi.
Tym razem Jordi był mądrzejszy i błyskawicznie odskoczył.
Poza tym…
Wamba warknął ogłupiały, bo nie mógł zrozumieć, dlaczego snop ognia jest taki nikły.
Było oczywiste, że Tabris zdołał poważnie ograniczyć grożące Jordiemu niebezpieczeństwo. Wamba ryknął z gniewu.
– Jak długo zamierzacie trzymać mnie tu na tej skale? – darła się Emma. – Ledwo się trzymam, wszystko mnie boli, zaraz spadnę… Bestie…
– Milcz, bo ja muszę się skoncentrować – przerwał jej Jordi ostro, na co ona odpowiedziała urażonym prychnięciem.
Jak blisko niego mogę podejść? zastanawiał się Jordi, wymachując groźnie mieczem.
Ze Leon – Wamba żywił szacunek dla tej broni, nie ulegało wątpliwości. Ale jak długo jeszcze?
Słońce opadało coraz niżej, znajdowało się tuż nad horyzontem. Niebieskawe cienie zaczynały okrywać małą łąkę w rozpadlinie.
Czyżby wybiła moja godzina? myślał Jordi. Unni, pragnę cię znowu zobaczyć! Tabris, wracaj! Sam sobie z tym nie poradzę, potrzebuję pomocy!
Ale w pobliżu naprawdę nie było nikogo, kto mógłby mu tej pomocy udzielić.
24
Demon Tabris wrócił na małą łączkę z wysokimi kamieniami, zsadził na ziemię hrabiego, który mu nawet jednym słowem nie podziękował za ocalenie, i zawołał Antonia, który natychmiast przybiegł.
– Czy zechciałbyś się zająć tym młodym chłopcem? Nie wiem, jak bardzo został zraniony.
Kamienne kolosy zaczynały rzucać długie cienie w słabnącym blasku wieczornego słońca. Wyglądało to groteskowo. Upiornie. Mali mężczyźni mogą rzucać długie cienie, pomyślała Unni. Tak się mówi. Ale stare kamienie rzucają jednak dłuższe.
Odczuwali wieczorny chłód, płynął od ziemi, wilgotny, pierwotny.
Również hrabia rzucał cieniutki, dziwnie wydłużony cień, jak jeszcze jeden kamień, wciąż sparaliżowany i oniemiały ze strachu. Bliski śmierci od ognistego oddechu śmierdzącego trolla, uratowany przez ogromnego demona i przeniesiony wprost do obozu wroga!
Narastał w nim krzyk prymitywnego strachu, zwyciężyła jednak arystokratyczna duma. Powoli otrząsał się z traumatycznego szoku i zdołał zdławić krzyk, zanim ten zdążył się wydostać z krtani.
Wciąż nie pojmując, jaki jest rozdygotany, próbował się rozejrzeć wokół.
Gdzie, na Boga, się znalazł? Co to za miejsce i jakim sposobem ci nędznicy tu trafili?
Jakaś grota? Widział grotę oświetloną pochodniami. Może to oznacza ratunek? W każdym razie nie powinno to być nic gorszego niż konieczność obcowania z tą hołotą. Hrabia wbiegł do środka.
Nikt z obecnych nie miał dla niego czasu. Antonio w asyście Unni i Sissi oglądał, jakich ran doznał Tommy, Morten i Juana krążyli po grocie w poszukiwaniu „dziurki od klucza” dla ostatniego gryfa.
– Chłopak dostał cios w głowę – powiedział Antonio, wskazując na nieprzytomnego. – Nie wydaje mi się to bardzo poważne. Gorzej, że Wamba prawdopodobnie go dotknął. Wiecie już, jakie konsekwencje coś podobnego miało dla Leona.
– Nie chce mi się w to wierzyć – powiedziała Sissi. – Czy w ranie nie ma odłamków kamienia?
Antonio uważnie obejrzał skaleczenie.
– Mam nadzieję, że nie. Ale pozwólmy mu odpocząć. Tego potrzebuje teraz najbardziej.
Tabris, który nie zadał sobie trudu przemienienia się w Miguela, zresztą bardzo lubił straszyć hrabiego, zapytał:
– Czy mógłbym wrócić do Jordiego? On może na mnie czekać. I pewnie wkrótce przyniosę Emmę. Wszystkich trojga za jednym razem nie mogłem zabrać.
Emma? pomyślał Antonio. O Boże, to pewnie potwornie cyniczne, co mi przychodzi do głowy, ale po co nam tutaj Emma? Tylko że cała nasza wrodzona moralność mówi nam, że musimy ją ratować.
Niech to diabli!
– Jasne, leć i przynieś tę przeklętą babę, Tabris! A przede wszystkim wspieraj Jordiego!
Demon skinął głową i zniknął ponad szczytami gór.
Wszyscy byli zajęci ratowaniem czyjegoś życia, hrabia zaś kręcił się nerwowo po grocie. Ręce mu latały i patrzył z niesmakiem na opaloną nogawkę spodni, która powiewała mu wokół kostki. Miał też rany po oparzeniu, niewielkie, ale piekło go boleśnie. Nie upadł jednak tak nisko, by poskarżyć się temu młodemu, bezwstydnemu doktorowi. Trochę dumy jeszcze zachował, chociaż tracił rozum z głodu i frustracji z powodu przyjęcia, jakie go tutaj spotkało.
Minął Mortena i tę młodą Hiszpankę, której imienia nie pamiętał. Na jego widok zamilkli nagle i stali bez słowa przy tym dziwnym ołtarzu czy jakiejś arce. Chłopak pospiesznie schował rękę za plecami, a hrabia usłyszał parę słów, które powiedziała dziewczyna. Coś w rodzaju: „Moim zdaniem znaleźliśmy wgłębienie, teraz to jest to”! Co by to mogło oznaczać?
Smarkacze!
Poszedł dalej. Poświęcił im jedynie pełne niechęci spojrzenie. Potem lodowe formacje przesłoniły tamtą parę i hrabia stracił ich z oczu. Coś lśniło w blasku pochodni na ziemi, pośród lodowych sopli. Hrabia najpierw przystanął, a potem ruszył szybciej. Dyszał ciężko, z drżeniem. Czy to naprawdę to, o czym hrabia myśli?
Tak jest!
Dobry Boże, oto hrabia znalazł właściwy skarb! Jego długotrwale poszukiwania, cierpienia i trudności dobiegły nareszcie końca. Bo to przecież jest Święte Serce Galicii! I masy, masy innych kosztowności. Niektóre nie zniosły niszczącego zęba czasu, inne znalazły się w ziemi, tu jednak zgromadzono nieprawdopodobne bogactwo. W rodzinnym mieście hrabiego, w jego wspaniałej rezydencji, rozpocznie się nowa era. Nareszcie zobaczą, wszyscy ci ludzie z sąsiedztwa, że rodzina Cleve nie jest taka zubożała, jak się przebąkuje. Hrabia będzie się tarzał w luksusie. Nareszcie!
Na myśl o rodzinie poczuł ukłucie w sercu. Jego siostra, Flavia, nie żyje. Pozostała jeszcze jedna siostra, ale ona się nie liczy. No i dobrze, w takim razie nie będzie się musiał z nikim dzielić. Thore Andersen też nie żyje. Żadnych innych krewnych, którzy mogliby być brani pod uwagę, hrabia nie miał. Znajdowali się zbyt daleko, by musiał o nich myśleć.
Dwoje młodych poszło za nim i teraz przystanęli. Ponieważ pochodnie zatknięto w ziemi, hrabia był oświetlony od dołu, a to zawsze jest niekorzystne. Wyglądał, jakby stał nad grobem.
Nogę w niepodartej nogawce postawił na świętym sercu, a dłoń oparł na skrzyni. Drugą uniósł dramatycznym gestem w górę.
– Ja, Bruno hrabia Cleve, znalazłem skarb. Niniejszym ogłaszam, że jego prawowitym właścicielem jest ród Cleve i nikt nie może temu zaprzeczyć.
– A idź wreszcie do diabła! – krzyknął Morten. W każdym razie powiedział coś w tym rodzaju, hiszpański jest przecież taki wieloznaczny. – Nie możesz rościć sobie prawa do niczego, cośmy tutaj znaleźli. Chyba nie zwariowałeś!