Przyjechała tu, chcąc zrozumieć, dlaczego dopuścił się tego czynu. Teraz było coś więcej. Musiała stawić czoło złości, którą dusiła w sobie przez te wszystkie lata.
Za piętnaście pierwsza dotarła do domu. Wydało się jej, że z jego wnętrza emanuje coś miłego. Marmurowy stolik i dywanik w holu sprawiał, że nie raziły już spłowiałe ściany. Kuchenne blaty zostały zastawione kolorowymi puszkami; owalny stół z kutego żelaza i kawiarniane krzesełka świetnie pasowały do miejsca pod oknem i zasłaniały stare, zniszczone kafelki.
Przygotowała sobie kanapkę i herbatę, telefonując jednocześnie na lotnisko, aby zarezerwować bilet. Gdy dodzwoniła się do centrali, czekała jeszcze całe siedem minut, słuchając wyjątkowo ubogiego wyboru muzyki, aż wreszcie ktoś podniósł słuchawkę. Zamówiła bilet na samolot o czwartej czterdzieści do Albany i załatwiła wypożyczenie samochodu.
Postanowiła przejrzeć materiały ojca, wykorzystując kilka godzin pozostałych do odlotu.
Powoli zdjęła i odsunęła na bok pokrywę z pierwszego pudła. Utkwiła wzrok w zakurzonym zdjęciu, przedstawiającym wysokiego, uśmiechniętego mężczyznę z dzieckiem na ręku. Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy z zachwytu i lekko rozchylone, uśmiechnięte usta. Jej rączki były tak blisko siebie, jak gdyby właśnie klasnęła. Oboje mieli na sobie kostiumy kąpielowe i stali nad wodą. Za nimi widać było rozbryzgującą się falę. Zdjęcie zostało zrobione późnym popołudniem, o czym świadczyły wydłużone cienie na piasku.
Mała córeczka tatusia, pomyślała gorzko Pat. Widywała dzieci na rękach ojców, wieszające się im na szyi, a nawet chwytające ich palcami za włosy. Instynktownie bały się upaść. Ale dziecko na tym zdjęciu, dziecko, którym była, najwyraźniej ufało trzymającemu je mężczyźnie, wierząc, że jest bezpieczne. Pat położyła zdjęcie na podłodze i dalej opróżniała pudło.
Kiedy skończyła, dywan pokryty był pamiątkami z gabinetu kongresmana Deana Adamsa. Jakiś portret jej matki przy fortepianie. Była piękna, pomyślała Pat, ja bardziej przypominam ojca. Znalazła kolaż wykonany ze zdjęć przedstawiających siebie jako niemowlę i trochę starsze dziecko; na pewno wisiał na ścianie w jego gabinecie. Był tam kalendarzyk terminami spotkań, oprawiony w ciemnozieloną skórę ze złotymi inicjałami. Srebrny pulpit, już straszliwie poszarzały. Wyjęła oprawiony dyplom ukończenia z wyróżnieniem wydziału nauk humanistycznych na Uniwersytecie Wisconsin, dyplom magistra nauk prawniczych z Uniwersytetu Michigan, jakiś cytat z Konferencji Episkopatu o szlachetnej i ofiarnej pracy dla mniejszości; plakietkę człowieka roku z Madison z klubu rotariańskiego. Musiał bardzo lubić morze. Było tam też kilka starych, pięknych rycin przedstawiających żaglowce, które płyną po wzburzonych falach.
Otworzyła kalendarzyk. Jej ojciec należał do osób, które machinalnie coś rysują, jeśli mają przed sobą kartkę papieru; prawie każda strona poryta była różnymi wywijasami i figurami geometrycznymi. A więc stąd mam ten nawyk, pomyślała.
Ciągle wracała do zdjęcia z ojcem. Była na nim tak błogo szczęśliwa. Spoglądał na nią z wielką miłością i otaczał córkę mocnym ramieniem.
Telefon przerwał rozmyślania Pat. Podniosła się i z niepokojem uświadomiła sobie, że zrobiło się już późno i że powinna to zostawić i przygotować się do wyjazdu.
– Pat. – Dzwonił Sam.
– Cześć. – Zagryzła wargi.
– Pat, jak zwykle się śpieszę, za chwilę mam zebranie komitetu. W ten piątek w Białym Domu będzie wydana kolacja na cześć nowego premiera Kanady. Czy nie zechciałabyś mi towarzyszyć? Muszę tam zadzwonić, aby podać twoje nazwisko.
– W Białym Domu! To byłoby wspaniale. Bardzo chcę pójść – wyrzuciła z siebie, starając się opanować drżenie głosu.
Sam zmienił ton:
– Czy wszystko w porządku, Pat? Chyba jesteś zdenerwowana. Płaczesz? Wreszcie udało się jej powstrzymać drżenie głosu.
– Ależ nie. Po prostu się przeziębiłam.
Rozdział 7
Na lotnisku w Albany Pat odebrała wynajęty samochód, wyjęła mapę samochodową i przy pomocy pracownika biura Hertza wybrała najlepszą drogę do odległego o czterdzieści trzy kilometry Apple Junction.
– Radziłbym już ruszać w drogę – odezwał się urzędnik. – Dziś w nocy spodziewamy się trzydziestu centymetrów śniegu.
– Gdzie najlepiej się zatrzymać?
– W samym miasteczku znajduje się Apple Motel. – Uśmiechnął się krzywo. – Niech pani się nie martwi o rezerwację.
Pat wzięła kluczyki od samochodu i swój bagaż. Nie brzmiało to obiecująco, lecz mimo wszystko podziękowała urzędnikowi.
Pierwsze płatki śniegu spadły, kiedy zatrzymała się przed ponurym budynkiem z neonem: „Apple Motel”. Tak jak mówił pracownik firmy, w której wypożyczyła samochód, zobaczyła napis: „Wolne”.
Recepcja była malutka i zawalona różnymi gratami. Siedzący w niej portier miał około siedemdziesięciu lat. Okulary w drucianych oprawkach spadały mu na cienki nos, miał poorane zmarszczkami policzki, a na głowie kępki siwych włosów. Kaprawe, wyblakłe oczka zabłysły mu z ciekawości, gdy Pat otworzyła drzwi.
– Chciałabym wynająć pokój jednoosobowy na jedną lub dwie noce -powiedziała.
Kiedy się uśmiechnął, Pat zobaczyła zepsute, czarne od tytoniu zęby.
– Na ile tylko pani sobie życzy. Może pani wynająć jedno – lub dwuosobowy pokój, a nawet apartament prezydencki. – Staruch zaśmiał się chrapliwie.
Pat uśmiechnęła się grzecznie i sięgnęła po kartę pobytu. Celowo nie wypełniła rubryki „miejsce pracy”. Chciała rozejrzeć się wokół i dowiedzieć jak najwięcej, nim ktokolwiek będzie znał powód jej przybycia.
Recepcjonista wziął od niej kartę. Był wyraźnie rozczarowany.
– Dam pani jedynkę – powiedział. – W razie dużego śniegu będzie pani blisko recepcji. Mamy tutaj coś w rodzaju małej jadalni. – Wskazał trzy stoliczki pod ścianą. – Zawsze znajdzie tu pani sok, kawę i tosty, żeby dobrze rozpocząć dzień. – Popatrzył na nią przenikliwie. – A tak na marginesie, co panią tu sprowadza?
– Sprawy zawodowe – odrzekła i szybko dodała: – Jeszcze nie jadłam obiadu. Wrzucę tylko bagaże do pokoju, a pan może mi powie, gdzie znajdę jakąś restaurację.
Zerknął na zegarek.
– Powinna się pani pośpieszyć, bo Lamplightera zamykają o dziewiątej a jest już koło ósmej. Gdy wyjedzie pani na ulicę, trzeba skręcić w lewo a potem za drugim osiedlem jeszcze raz w lewo na Main Street. Restauracja jest po prawej stronie, na pewno ją pani zauważy. Oto pani klucz. Zerknął na kartę pobytu. – Panna Traymore – przeczytał. – Nazywam się Travis Blodgett, jestem właścicielem. – Duma i pokora mieszały się w jego głosie. Nieznaczne sapanie świadczyło o rozedmie płuc.
Oprócz skąpo oświetlonego kina, stojącego wśród budynków okalających centrum miasta, tylko Lamplighter był otwarty. Na drzwiach wejściowych wisiała zatłuszczona, ręcznie wypisana karta, na której oferowano specjalność dnia – zrazy z czerwoną kapustą za trzy dolary dziewięćdziesiąt pięć centów. Wewnątrz, na podłodze, leżało wypłowiałe linoleum. Kilkanaście stolików było przykrytych kraciastymi obrusami. Na większości z nich leżały nieuprasowane serwetki, prawdopodobnie zakrywały plamy po poprzednich gościach. Jakaś starsza para jadła ciemne mięso z pełnych talerzy. Pat musiała przyznać, że zapach jest obiecujący, czuła się bardzo głodna.
Gości obsługiwała jedna kelnerka w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat. Gruby pomarańczowy sweter pod dość czystym fartuszkiem i niezgrabne, szerokie spodnie bezlitośnie uwydatniały odkładające się warstwy tłuszczu.
Ale uśmiechała się sympatycznie.
– Pani sama?
– Tak.