– Kongresman Dean W. Adams – powiedziała głośno Pat.
Powoli powtórzyła nazwisko. To zabawne, zastanowiła się, zupełnie nie myślę o nim jako o kongresmanie. Mogę widzieć go tylko w tym domu. Jakim był politykiem?
Oprócz oficjalnego zdjęcia, które zamieściły gazety po śmierci państwa Adamsów, Pat nie widziała nawet najmniejszej fotografii swojego ojca. Veronica pokazywała jej albumy ze zdjęciami przedstawiającymi Renée jako dziecko, jako młodą dziewczynę z czasów jej debiutu, podczas pierwszego oficjalnego koncertu, z Pat na rękach. Nietrudno było zgadnąć, czemu ciotka nie zachowała żadnych pamiątek po Deanie Adamsie.
Klucz do szuflad znajdował się na kółku, które Pat dostała od Charlesa. Właśnie miała otworzyć pierwszą, gdy zaczęła kichać. Uznała, że byłoby szaleństwem próbować sprawdzać i badać cokolwiek w tej piwnicy. Kurz drażnił jej oczy. Poczekam, aż to wszystko będzie w bibliotece, pomyślała. Ale najpierw postanowiła umyć szafki z wierzchu i zetrzeć kurz z pudeł.
Była to brudna i wyczerpująca praca. W piwnicy nie było żadnego kranu, Pat chodziła więc ciągle do kuchni, aby przynieść na dół wiadro gorącej wody z detergentami i powracała za kilka minut z czarną wodą i gąbką.
Na koniec przyniosła nóż i starannie zdrapała z pudeł etykietki z nazwiskiem. Wreszcie usunęła karteczki umieszczone na każdej z szufladek. Z zadowoleniem przyglądała się swemu dziełu. Szafki były koloru zielonooliwkowego i nadal w niezłym stanie. Będą pasowały do wschodniej ściany w bibliotece. Pudła też można tam zanieść. Nikt nie będzie podejrzewał, że nie przyjechały z Bostonu. To znów wpływ Veroniki, pomyślała z niechęcią.
– Nie mów o tym nikomu, Pat. Pomyśl o przyszłości. Kiedyś będziesz mężatką. Czy chciałabyś, aby twoje dzieci wiedziały, że kulejesz, ponieważ twój ojciec próbował cię zabić?
Miała niewiele czasu, aby umyć ręce i twarz przed dostarczeniem mebli. Trzej mężczyźni wytaszczyli rzeczy z ciężarówki, rozwinęli dywany, rozpakowali porcelanę i kryształy, a potem przenieśli zawartość składziku. Odeszli koło południa, nie ukrywając zadowolenia z wysokiego napiwku.
Gdy Pat została sama, poszła prosto do salonu. Przemiana była niezwykła. Duży wschodni dywan z barwnymi motywami moreli, trawy, cytryn i żurawiny na ciemnym tle podkreślił charakter pokoju. Kanapka pokryta zielonym aksamitem stała pod jedną ze ścian w prawym rogu obok dużej sofy obitej satyną w kolorze morelowym. Po obu stronach kominka umieszczono bliźniacze fotele z wysokimi oparciami; kufer z Bombaju znajdował się na lewo od drzwi prowadzących na taras.
Pokój wyglądał prawie jak dawniej. Spacerowała po nim, dotykając blatów stołów, poprawiała ustawienie krzesła czy lampy, wygładzała rękami obicia. Co czuła? Nie była pewna. Chyba nie strach, choć nie potrafiła spokojnie przejść obok kominka. A więc cóż takiego? Nostalgię? Ale za czym? Czy możliwe, aby niektóre z jej mglistych odczuć były przypomnieniem szczęśliwych chwil spędzonych w tym pokoju? Jeśli tak, to co jeszcze mogła zrobić, żeby je wskrzesić?
Za pięć trzecia dojechała taksówką do siedziby Senatu. W ciągu ostatnich kilkunastu godzin temperatura gwałtownie spadła i Pat z przyjemnością weszła do ciepłego wnętrza. Strażnicy kazali jej przejść przez bramki do wykrywania metali i wskazali drogę do windy. Kilka minut później podawała swoje nazwisko recepcjonistce Abigail Jennings.
– Senator Jennings jest trochę spóźniona – wyjaśniła młoda kobieta. – Wielu wyborców jeszcze zostało, aby się z nią zobaczyć. To nie potrwa długo.
– Nie szkodzi, zaczekam.
Pat usiadła na krześle o prostym oparciu i rozejrzała się dokoła. Abigail Jennings miała jedno z najlepszych senatorskich biur. Mieściło się w narożniku, gdzie znaleźć można było to, czego tak bardzo brakowało w tym zatłoczonym budynku: świeże powietrze i przestrzeń. Niewielka barierka oddzielała miejsce dla oczekujących na rozmowę od biurka recepcjonistki. Po prawej stronie korytarz prowadził do szeregu gabinetów. Ściany pokryte były najnowszymi zdjęciami pani senator, pochodzącymi z gazet. Na małym stoliku, obok skórzanej kanapy, leżały broszurki objaśniające pozycję Abigail Jennings w obecnych władzach.
W pewnym momencie Pat usłyszała znajomy głos z lekką naleciałością południowej wymowy, skierowany do znajdujących się w głębi gabinetu gości:
– Jest mi bardzo miło, że zostaliście na chwilę. Szkoda tylko, że nie mamy więcej czasu.
Pani senator żegnała dobrze ubrane małżeństwo koło sześćdziesiątki. Goście rozpływali się w podziękowaniach.
– Podczas imprezy na rzecz kampanii wyborczej zapraszała nas pani w odwiedziny, jeśli tylko będziemy mieli czas. Powiedziałem więc: „Violett, jesteśmy w Waszyngtonie, więc odwiedźmy ją”.
– Jest pani pewna, że nie znajdzie czasu w porze obiadowej? – przerwała z niecierpliwością kobieta.
– Mogę o tym tylko pomarzyć.
Pat przyglądała się, jak pani senator odprowadziła swoich gości do drzwi, otworzyła je i powoli zamknęła, wypuściwszy oboje przybyłych na zewnątrz. Dobra robota, pomyślała. Czuła, jak wzrasta jej poziom adrenaliny.
Abigail odwróciła się i przystanęła na moment, pozwalając dokładnie się sobie przyjrzeć. Pat zapomniała już o imponującym wzroście pani senator – miała prawie metr osiemdziesiąt. Wyprostowana, poruszała się z wdziękiem. Szary tweedowy kostium przylegał do figury, szerokie ramiona podkreślały talię, wąskie biodra przechodziły w smukłe nogi. Krótko obcięte popielato-blond włosy układały się wokół szczupłej twarzy o oczach koloru niebieskiej porcelany. Nos świecił jej się lekko, usta wydawały się blade. Odnosiło się wrażenie, że wcale nie ma makijażu, jakby chciała podkreślić swój szczególny typ urody. Wyglądała tak samo jak sześć lat temu, jeśli nie liczyć kilku drobnych zmarszczek wokół i ust.
Pat zauważyła, że na ustach pani senator pojawił się uśmiech.
– Witam – powiedziała, szybko podchodząc ku dziennikarce. Do recepcjonistki zaś odezwała się z wyrzutem. – Cindy, trzeba było mi powiedzieć, że panna Traymore już przyszła. – Spojrzała z dezaprobatą na dziewczynę. – No cóż, nic się nie stało. Proszę wejść, panno Traymore. Czy mogę ci mówić Pat? Luther tak dobrze cię opisał, iż mam wrażenie, że znamy się od dawna. Widziałam także kilka twoich programów zrealizowanych w Bostonie, Luther mi je pokazał. Są świetne. Jak napisałaś w swoim liście, istotnie poznałyśmy się już kilka lat temu. Było to wtedy, gdy przemawiałam w Wellesley, prawda?
– Tak, rzeczywiście. – Pat weszła za nią do gabinetu. – Jak tu pięknie! – zawołała.
Na długim, orzechowym biurku stały subtelnie malowana japońska lampka, bardzo cenna figurka egipskiego kota i złote pióro na podstawce. Fotel, obity purpurową skórą, szeroki i wygodny, z oparciem w kształcie łuku i ozdobnymi okuciami, pochodził prawdopodobnie z siedemnastego wieku. Na podłodze leżał niebiesko-czerwony wschodni dywan. Przy ścianie za biurkiem wisiały flagi Stanów Zjednoczonych i Wirginii. Zasłony z niebieskiego jedwabiu łagodziły ponury, zimowy widok za oknem. Pod jedną ze ścian stały mahoniowe półki z książkami. Pat usiadła na krześle, znajdującym się najbliżej biurka.
Pani senator była chyba zadowolona z reakcji swego gościa.
– Niektórzy moi koledzy uważają, że im większy rozgardiasz panuje w ich gabinetach, tym bardziej zajęci i zapracowani wydadzą się swoim wyborcom. Ja po prostu nie potrafię pracować w bałaganie. Harmonia jest dla mnie bardzo ważna. Dużo więcej osiągam w takiej atmosferze. -Przerwała na chwilę. – Za godzinę odbędzie się głosowanie na sali obrad, więc przystąpmy do rzeczy. Czy Luther mówił ci, że sam pomysł zrealizowania tego programu zupełnie mi się nie podoba?