Kiedy wychodził z biura, siedząca przy biurku z komputerem administracyjnym Marianna Tonę uniosła głowę i spojrzała na niego.
— Wychodzisz wcześniej, Willy? — spytała.
— Troszeczkę. Wydajemy dziś przyjęcie i muszę zgłosić swój akces.
— Przyjdź do mnie, to urządzimy sobie prawdziwy bal — zaproponowała Marianna z uśmiechem, lecz poważnie. — Będziemy tylko ty i ja.
Była wysoką, tęgawą brunetką o zmysłowej, rozłożystej w biodrach figurze i rozczarowanym spojrzeniu. Wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat.
— Tylko ty i ja? — powtórzył Carewe, uchylając się od odpowiedzi. — Nie wiedziałem, że w głębi ducha jesteś tak konwencjonalna.
— Nie jestem konwencjonalna, a zachłanna. I co ty na to, Willy?
— Kobieto, a gdzie twoja dziewicza skromność? — spytał, ruszając do wyjścia. — Do czego to doszło? Człowiek nie jest bezpieczny we własnym biurze.
Marianna wzruszyła ramionami.
— Nie przejmuj się, w przyszłym tygodniu odchodzę — powiedziała.
— Naprawdę? Bardzo mi przykro. A dokąd?
— Do Swiftsa.
— O! — wykrzyknął Carewe, wiedząc, że Swifts to biuro komputerowe zatrudniające wyłącznie kobiety.
— Sam widzisz. Ale tak chyba będzie najlepiej.
— Muszę lecieć, Marianno. Do zobaczenia, do jutra.
Z niejasnym poczuciem winy Carewe pośpieszył do windy. Biuro Swiftsa znane było z działalności swojego Klubu Priapa, tak więc przenosiny Marianny oznaczały, że rezygnuje z nieustannych prób zwrócenia na siebie uwagi sprawnych mężczyzn. Przypuszczał, że będzie tam szczęśliwsza, choć ubolewał, że Marianna, dziewczyna o obłych udach i figurze jakby stworzonej do rodzenia, skazuje się na praktyki z plastikowym fallusem.
Przed biurowcem Farmy panował przenikliwy jak na późną wiosnę chłód, mimo że niedoszłą zawieruchę udało się zepchnąć w Góry Skaliste. Carewe wyregulował umieszczony w pasku termostat i minął pośpiesznie strażnika, wciąż przygnębiony decyzją Marianny. Eksperyment z E.80 musi się powieść, pomyślał. Dla dobra nas wszystkich.
Skręciwszy w stronę swojego bolidu dostrzegł kątem oka, że na ziemi, na skraju parkingu, rusza się coś małego. W pierwszej chwili nie mógł odnaleźć wzrokiem, co takiego zwróciło jego uwagę, ale w końcu wyłowił z tła kształt wielkiej żaby, całej oblepionej kurzem i popiołem. Jej gardło nadymało się miarowo. Zrobił krok, przestępując przez żabę, podszedł do bolidu i szybko do niego wsiadł. Wiedział, że przy wjeździe do stacji metra Three Springs tworzy się już, jak to w godzinach szczytu, kolejka i że jeśli chce być wcześniej w domu, nie ma ani chwili do stracenia. Włączył turbinę, dodał gazu i wyjechał na autostradę, kierując się na południe. Po przejechaniu około kilometra raptownie zahamował i, pomrukując na siebie z oburzeniem, zawrócił. Kiedy znalazł się znów przed budynkiem Farmy, wychodzili już inni pracownicy i na parkingu reflektory rzucały oślepiające błyski, jednakże odnalazł żabę, która tkwiła w tym samym miejscu i cały czas nadymała się wyzywająco.
— Chodź, malutka — powiedział zgarniając dłońmi zimnego, zapiaszczonego płaza. — Po półrocznym śnie każdemu pomieszałyby się strony świata.
Poczekał na przerwę w ruchu, przeszedł na drugą stronę autostrady i wrzucił żabę do zbiornika, którego ciemne wody podmywały drogę. Mijały go teraz nieprzerwanym strumieniem bolidy i samochody, z trudem więc przedostał się z powrotem do swojego pojazdu. Zastanawiając się nad tym, czy jego poczynania obserwowano z budki strażnika, na siłę włączył się do ruchu, jednakże te kilka straconych minut okazało się decydujące. Na dojazd do stacji metra zużył dalsze dziesięć minut i jęknął na widok kolejki bolidów u wejścia.
Zmierzchało już, kiedy wreszcie dotarł do ładowni. Automatyczna ładowarka sfotografowała tablicę rejestracyjną bolidu, po czym wsunęła go do tunelu metra, zostawiając podwozie na pasie transmisyjnym, który uniósł je do północnego wyjścia, żeby mógł z niego skorzystać jakiś przyjeżdżający pojazd. Kiedy jego maszyna przedostawała się przez śluzę zwieraczową, Carewe usiłował się odprężyć. Dzięki wielotonowemu ciśnieniu sprężonego powietrza mógł dojechać do odległych o sto mil Three Springs w dwadzieścia minut, jednakże na północnym końcu trasy czekała na niego następna kolejka po podwozia, obliczał więc, że spóźni się do domu o godzinę.
Rozważał, czy zadzwonić do Ateny z wyjaśnieniami korzystając z bolidofonu, ale się rozmyślił. Zbyt wiele miał jej do powiedzenia.
Atena Carewe, wysmukła, szczupła w biodrach i zwinna jak wąż brunetka potrafiła odpoczywając zwijać ciało jak sprężynę, a w przypływie gniewu wyprężać je jak stalowe ostrze. Regularność jej rysów zakłócała jedynie lekko opadająca lewa powieka — pozostałość po wypadku w dzieciństwie — przez co chwilami miała wyniosły, a kiedy indziej konspiracyjny wyraz twarzy. Kiedy Carewe wszedł do typowego dla pracowników o średnich dochodach kopułodomu, za który spłacał rozłożony na sto lat dług hipoteczny, Atena, przygotowując się do przyjęcia, zdążyła już złożyć wewnętrzne ściany. Miała na sobie świetlny naszyjnik, który odziewał ją w blask klejnotów i odbitych w jeziorze promieni słońca.
— Spóźniłeś się — powiedziała bez żadnych wstępów. — Cześć.
— Cześć. Przepraszam, utknąłem po drodze.
— Musiałam sama składać ściany. Dlaczego nie zadzwoniłeś z biura?
— Mówiłem już, że przepraszam. Zresztą utknąłem dopiero po wyjściu z biura.
— Tak?
Carewe nie odpowiedział od razu — zastanawiał się, czy mówić Atenie o żabie, ryzykując, że jeszcze bardziej ją rozzłości. Małżeństwa monogamiczne należały do rzadkości w społeczeństwie, w którym liczba kobiet na wydaniu w stosunku do mężczyzn, którzy nie zażyli jeszcze leku zapewniającego nieśmiertelność i zachowali potencję, miała się jak osiem do jednego. Po podpisaniu zobowiązania, że przez kilkanaście lat się nie utrwali, powinien był założyć małżeństwo poligamiczne, które dzięki nagromadzeniu posagów zapewniłoby mu majątek. Jedno z niepisanych praw, jakimi rządził się jego związek z Ateną, głosiło, że jest ona zwolniona z obowiązku okazywania mu pokory i wdzięczności, a kiedy ma ochotę urządzić awanturę, robi to zawsze z autentyczną pasją. Pragnąc za wszelką cenę uniknąć kłótni, Carewe skłamał na poczekaniu, napomykając o wypadku w pobliżu wjazdu do metra.
— Ktoś się zabił? — spytała ponuro Atena, rozstawiając popielniczki.
— Nie, wypadek nie był poważny. Tylko na jakiś czas zablokował drogę — odrzekł. Poszedł do kuchni i nalał sobie szklankę wzbogaconego mleka. — Dużo dzisiaj przyjdzie ludzi?
— Kilkanaścioro.
— Znam kogoś?
— Nie wygłupiaj się, Will, przecież znasz ich wszystkich.
To znaczy, że przyjdzie i May ze swoim najnowszym byczkiem? Atena postawiła ostatnią popielniczkę z głośnym, podwójnym stuknięciem.
— A kto, jak nie ty, krytykuje zawsze ludzi za to, że są staroświeccy i konwencjonalni?
— Naprawdę? — zdziwił się Carewe i łyknął trochę mleka. — W takim razie nie powinienem ich krytykować dlatego, że w żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do widoku coraz to nowych trzynastolatków, którzy bez skrępowania spółkują z May na samym środku mojego mieszkania.
— A może sam masz na nią ochotę? Poleci na każde twoje skinienie.
— Dość tego — przerwał jej. Chwycił ją, kiedy koło niego przechodziła, i przyciągnął do siebie, odkrywając, że pod migotliwym blaskiem świetlnego naszyjnika nie ma na sobie nic. — Aha, a co zrobisz, jak ci nawali elektryczność?