A więc już się zaczęło, pomyślał Carewe i westchnął. Przyjaciele Ateny interesowali się książkami i stąd też brało się ich zamiłowanie do gry w cytaty. Podejrzewał, że w rozmowie z nim wychodzą z siebie, żeby szpikować ją literackimi aluzjami. Carewe, któremu nie udało się nigdy doczytać do końca żadnej książki, nie miał pojęcia, co znaczy słowo Ozymandiasz.
— Tego Ozymandiasza robię naumyślnie — odrzekł. — Właśnie go wypróbowuję. Przepraszam na chwilę. — Podszedł do Ateny. — Chodźmy do kuchni rozmówić się, zanim przyjdzie reszta gości.
— Ależ, Will, nie starczy nam na to czasu ani dziś, ani żadnego innego wieczoru — zapewniła go. — A teraz trzymaj się ode mnie z daleka.
Odeszła tak szybko, że nie zdążył jej nic odpowiedzieć. Stał samotnie pośrodku kuchni czując, jak serce wypełnia mu powoli lodowata uraza, i słysząc przyśpieszony rytm własnej krwi. Atena zasłużyła na karę: z beztroską bezwzględnością zamieniła ich związek w broń, którą niszczyła go, ilekroć przyszła jej na to ochota. Za takie postępowanie należało jej jakoś dokuczyć, pytanie tylko jak? Gdzieś w podświadomości zakiełkowała mu pewna myśl, kiedy z głównej części mieszkania dobiegły go odgłosy świadczące o przybyciu nowych gości. Zmusił się do spokoju, a potem swobodnym krokiem wyszedł z kuchni, aby ich powitać, przywołując uśmiech na pulsujące wciąż boleśnie po ciosie Ateny usta.
Wśród sześciorga nowo przybyłych znalazła się May Rattray i niezdarny, mniej więcej czternastoletni blondynek, którego przedstawiono Carewe’owi jako Yerta. Gromadka rozgadanych pań oddaliła się, dostosowując do siebie nawzajem promienne blaski, barwy i perfumy i zostawiając Carewe’a na jakiś czas sam na sam z chłopcem. Vert przyjrzał mu się z wyraźnym brakiem zainteresowania.
— Masz niezwykłe imię — zagadnął Carewe. — Po francusku znaczy ono zielony, prawda? Czy twoi rodzice…?
— To jest imię Trev czytane wspak — przerwał mu chłopak, a na jego porośniętej meszkiem twarzy pojawiła się przelotnie wojownicza mina. — Nazwano mnie Trev, ale uważam, że matka nie powinna mieć prawa wyboru imienia dla swojego syna. Mężczyzna sam powinien sobie wybrać takie imię, jakie zechce.
— Zgoda, ale ty, zamiast wybrać sobie dowolne imię, wziąłeś to, które nadała ci matka, i je odwróciłeś… — Carewe urwał, uświadamiając sobie, że wkracza na śliski grunt psychologii. — Napijesz się czegoś, Vert? — spytał.
— Obędę się bez alkoholu — odparł Vert. — Ale proszę się mną nie krępować.
— Dziękuję — powiedział szczerze Carewe.
Podszedł do barku i udając, że go porządkuje, pozostał za kontuarem, żłopiąc szkocką whisky z samomrożącej się szklanki. Potrzebował jakiegoś wsparcia, żeby stawić czoło perspektywie wieczoru wypełnionego grą w cytaty przeplataną rozmowami z Yertem. Do powrotu pań zdążył wypić połowę drugiej szklanki nie rozcieńczonego alkoholu i nabrać wiary, że sprosta sytuacji. Co więcej, że sprosta nawet Atenie, bo postanowił już, jak się jej odpłaci, i to srogo. Zjawiło się kolejnych czworo gości, zajął się więc obsługiwaniem przy barku. Dwaj z nich — Bart Barton i Vic Navarro — byli ostudzonymi znajomymi, niewiele od niego starszymi, i kiedy pilnie im nadskakiwał, usiłując zorganizować grupę przeciwników gry w cytaty, na środek pokoju wystąpiła Atena.
— Widzę, że wszyscy mają przy sobie projektory, a więc przystąpmy do gry — powiedziała absurdalnie brzmiącym tonem mistrza ceremonii. — Na autora najlepszego cytatu czeka nagroda niespodzianka, przypominam jednak, że wymagane są wyłącznie cytaty lekkie, spontaniczne, a każdy przyłapany na cytowaniu opublikowanych tekstów daje fant. — Rozległy się ciche oklaski i pod kopułą domu zawirowały postrzępione barwne plamy z regulowanych przez gości projektorów. W powietrzu zaroiło się od jaskrawych, pozornie trójwymiarowych liter i wyrazów. Kiedy Atena wycelowała swój projektor, Carewe z jękiem usiadł za barkiem.
— Ja zacznę, żeby was rozruszać — oznajmiła. Włączyła aparacik i kilka kroków przed nią zawisły w powietrzu jaskrawozielone litery składające się w napis: CO ZA SENS MÓWIĆ PO FRANCUSKU, JEŻELI WSZYSCY CIĘ ROZUMIEJĄ?
Carewe rozejrzał się podejrzliwie po gościach, którzy prawie wszyscy śmiali się z uznaniem, a potem jeszcze raz przeczytał uważnie słowa. Ich sens nadal mu umykał. Atena nieraz wyjaśniała mu, że w grze w cytaty cała sztuka polega na tym, żeby wyjąć jakiś zwrot lub zdanie z przyziemnego kontekstu zwykłej rozmowy czy korespondencji i przedstawić je jako samodzielną całość literacką, wytwarzając w ten sposób w umyśle czytelnika fantastyczny przeciwkontekst. Nazywała to holografią werbalną, kompletnie go dezorientując. Odkąd przed rokiem gra ta stała się modna, unikał jej, jak mógł.
— To bardzo dobre, Ateno, ale co powiecie na to? — rozległ się w półmroku kobiecy głos i w powietrzu, pod kopułą domu, zawisły nowe słowa: WIEM TYLKO TO, CO WYCZYTAM W ENCYKLOPEDIACH.
Niemal natychmiast potem rozbłysły kolejne dwa napisy, jeden czerwony, a drugi topazowy: ALEŻ CI ROMEO I JULIA MIELI PECHA oraz TRZYMAMY TEN POKÓJ ZAMUROWANY SPECJALNIE DLA PANA.
Carewe przyglądał im się niewzruszenie znad szklaneczki, a potem postanowił, że się nie da. Wziął do rąk dwie butelki alkoholu i obszedł gości nalewając im do pełna i zachęcając do picia. Po kilku minutach nie rozcieńczony alkohol, który wypił, wespół ze zmęczeniem, głodem i zapalającymi się plastycznymi napisami przeniosły go w świat pozbawiony przestrzennej spoistości. PROMIEŃ TO JEDYNE SŁOWO, KTÓRE ZNACZY PROMIEŃ, poinformował go migoczący napis, kiedy sadowił się w grupie słabo widocznych gości siedzących na podłodze. CZY POWIEDZIAŁBYŚ BEZ ZASTANOWIENIA, ŻE PRZYPOMINAM CI WYDRĘ? — spytał go kolejny napis. Carewe pociągnął jeszcze jeden długi łyk i nastawił ucha, łowiąc toczącą się w pobliżu cichą rozmowę.
Po chwili przestał jej słuchać i rozejrzał się, żeby zobaczyć, co robi Atena. CZY TO NIE POTWORNE? — zapytywał napis w kolorze indygo, JEST BOŻE NARODZENIE, A MY TU UGANIAMY SIĘ ZA GWIAZDKĄ. Dostrzegł sylwetkę siedzącej samotnie Ateny, widoczną na tle padającego od strony kuchni światła. Śmiała się rozkosznie z jakiegoś cytatu, tak jakby scena małżeńska, która rozegrała się pomiędzy nimi wcześniej, wcale nie wytrąciła jej z równowagi. A więc dobrze, pomyślał, skoro tak… Przeszkodził mu napis, mącąc jego myśli. ZAMIAST OBOWIĄZKOWEGO SKŁADANIA WIZYT W BOŻE NARODZENIE POWINNO SIĘ PRZYJMOWAĆ GOŚCI. Zamknął oczy, ale wyjątkowo głośny wybuch śmiechu sprawił, że szybko je otworzył. POMYŚLCIE, O ILE PRĘDZEJ PODBITO BY DZIKI ZACHÓD, GDYBY KOŁA WOZÓW OBRACAŁY SIĘ WE WŁAŚCIWYM KIERUNKU.
— Chwileczkę — zwrócił się zirytowany do sąsiada. — Co to znaczy?
— To aluzja do filmów, które oglądamy w Instytucie Historii… ach prawda, ty zdaje się tam nie chodzisz? — powiedział Navarro.
— Nie.
— Otóż w starych filmach migawka kamery filmowej dawała często efekt stroboskopowy, przez co widz miał wrażenie, że szprychy kół obracają się w niewłaściwą stronę.
— I z tego się wszyscy śmieją?
— Wiesz co, staruszku — powiedział Navarro klepiąc go po plecach. — Lepiej się jeszcze napij.
Carewe usłuchał rady, a barwne napisy poza obrębem jego prywatnego, przyjaznego świata mieszczącego się w szklaneczce whisky drżały, falowały i raptownie opadały, zbiegając się w jego świadomości… OPOWIEDZ MI WSZYSTKO O BOGU… PRZYSZEDŁEM PO SWÓJ PRZYDZIAŁ PASTY DO BUTÓW… CHCESZ ZROBIĆ ZE MNIE ZERO?… A TYM USTRZELIŁEM TEGO PAJĄKA… OSTATECZNIE MOGĘ BYĆ UPRZEJMY, JEŻELI TO MI ZAOSZCZĘDZI WYDATKÓW…