Budził się wtedy z uczuciem zimna i osamotnienia, nie znajdując otuchy w bliskości żony. Pojmował sens tych snów, przez co jednak nie stawały się mniej okropne. Nauczyciel powiedział mu kiedyś, że zanim wynaleziono biostaty, populacja ludzi w porównaniu z populacją szklanych figurynek miała zupełnie odmienny wykres przeciętnej długości życia. W przypadku figurynek pewna niewielka ich liczba ulegała co rok rozbiciu, aż w końcu nie zostawała ani jedna; co do ludzi natomiast, to większość z nich dożywała sześćdziesiątki, po czym następował raptowny zanik populacji. Nadejście ery leków biostatycznych oznaczało, że mogą oni liczyć na przedłużanie życia w nieskończoność, ale nie na beztroską nieśmiertelność. Istota dysponująca możliwością przedłużania sobie życia w nieskończoność była „nieśmiertelna”, lecz wystarczyło rozbić ją o górskie zbocze z potrójną prędkością dźwięku, by je straciła. Osiągnęliśmy tylko to, zakonkludował nauczyciel, że dołączyliśmy do grona szklanych figurynek.
Ogrom osobistej odpowiedzialności za utrzymanie się przy życiu przeraził Carewe’a. Śmierć w wieku czterdziestu lat w katastrofie samolotowej lub samochodowej byłaby zdarzeniem fatalnym, gdyby oznaczała stratę trzydziestu lat życia, lecz gdy miało się widoki na przeżycie tysiąca lat, było to po prostu nie do pomyślenia. Stojąc i spoglądając przez okno na mroczne jezioro Carewe trochę lepiej zrozumiał to, co współczesny filozof Osman nazwał „babskim społeczeństwem”, określając tak ziemską społeczność, w której historyczne męskie cechy zanikły bezpowrotnie. Zlikwidowano wojny, jeśli nie liczyć niewielkich akcji prowadzonych przez brygady antynaturystyczne, ale po upływie z górą dwu stuleci od pierwszego lądowania na Księżycu planety Mars i Wenus pozostały właściwie nie zbadane. Nielicznym sprawnym gotowym podjąć się takich wypraw brakło poparcia sprawujących władzę ostudzonych i Carewe, choć nadal sprzężony z biologicznym kołem zamachowym męskości, pojął, dlaczego tak się dzieje. Przygniata nas przyszłość, pomyślał. Ot, i całe wyjaśnienie.
Najsilniej jednak domagały się rozwiązania problemy najbliższej przyszłości. Świt zaćmiewał już słabiej świecące gwiazdy, co znaczyło, że za parę godzin znajdą się w drodze powrotnej do Three Springs, a jemu nie udało się jeszcze powiedzieć Atenie prawdy o zastrzyku z E.80. Trzy dni spędzone nad jeziorem Orkney okazały się najwspanialszym okresem w ich dziesięcioletnim małżeństwie. On i Atena byli jak dwa dobrane i ustawione naprzeciw siebie lustra, tak więc składając pozorny dowód wiary w nią, Carewe stworzył promienny wizerunek samego siebie, którego blask odbijał się na przemian to w jednym, to w drugim z nich. („Miłość, jak powiedział Osman, to nic innego jak aprobata dobrego gustu partnera”). Teraz jednak miał przed sobą perspektywę odwrócenia lustra Ateny bokiem i skierowania bezcennego żaru w zimną pustkę, gdzie — zgodnie z prawami termodynamiki uczuć — przepadał bezpowrotnie.
Jego rozterka miała także czysto fizyczny wymiar. Przekonanie Ateny o tym, że zniszczył łączącą ich erotyczną więź, zdawało się wyjątkowo silnie ją podniecać. Jakby pragnąc wypalić do cna płonące w niej żądze, wciągnęła go w trwającą prawie bez ustanku przez trzy dni orgię seksualną, wzbraniając się nawet przed zaśnięciem, jeśli nie połączył się z nią, gdy leżeli przylegając do siebie — jej pośladki przy jego biodrach — jak dwie łyżki. Ale swoją męskość mógł demonstrować najwyżej trzy dni. Znano przypadki, kiedy właśnie przez taki okres po zażyciu biostatów organizm nadal wytwarzał androgeny, jednak w ciągu najbliższych godzin musiał albo udać, że stracił popęd płciowy, albo opowiedzieć Atenie o wszystkim.
Co gorsza wciąż się wahał, tracąc grunt pod nogami. Chwilami wydawało mu się to takie proste — Atena z pewnością nie posiadałaby się z radości na wieść, że są pierwszą na świecie parą małżeńską, której dane jest zarówno żyć bez końca, jak i bez końca uprawiać miłość. Kiedy indziej jednak godził się z realiami zamkniętego świata, jakim było jego małżeństwo. W tym zawiłym continuum branie czegoś bez odwzajemniania nie było niemożliwe; było jedynie po prostu niewybaczalne. Z rozmysłem utwierdził Atenę w przekonaniu, że wierzy w zasadniczy pozaerotyczny element ich miłości, okłamał ją i wykorzystał to bez skrupułów, sięgając do udostępnionych mu przez nią zasobów uczuć. A teraz nadeszła pora na wyznanie i ogarnął go lęk.
Stojąc w przesianym świetle wczesnego ranka, zmęczony i przygnębiony, postanowił ratować się w jedyny dostępny mu sposób. Po powrocie do pracy czekał go lot na Przełęcz Randala na kontrolę lekarską, żeby zbadać skuteczność E.80, i istniała niewielka możliwość, że środek zawiódł. Czuł się najzupełniej normalnie, ale — aż dziw, że myśl ta była mu niemal przyjemna — może naprawdę się utrwalił, może istotnie uległ ostudzeniu. Z tego właśnie względu logika nakazywała zachowanie milczenia do czasu, aż fizjolodzy z Farmy wydadzą jednoznaczne oświadczenie.
Drżąc nieznacznie z chłodu, a być może z ulgi, Carewe położył się z powrotem do łóżka.
Rano, choć ściśle biorąc nie było to konieczne, ustawił odpowiednio ostrza swojej magnetycznej brzytwy i zgolił pięciomilimetrowy zarost. Teraz, kiedy wsiadał do lecącego na południe pionowzlotu, miał wrażenie, że jego szczęka i górna warga świecą golizną. Kierowniczka systemów pokładowych, czyli, jak mówiono dawniej, pilotka, miała na sobie szyty na miarę mundur, którego złoty odcień wspaniale harmonizował z jej opalenizną. Zatrzymując się, żeby przyłożyć kredysk do teledetektora w przednim włazie, Carewe posłał jej nieśmiały uśmiech. Odpowiedziała mu bezosobowym uśmiechem i natychmiast przeniosła wzrok na stojących za nim pasażerów.
Usiadł niepocieszony i siedział dotykając palcami twarzy i wyglądając przez okno, dopóki po króciutkiej jeździe nie oderwali się od ziemi. Maszyna wznosiła się pionowo przez ponad tysiąc metrów, aż opuściła nieuchwytne dla oka ściany systemu dźwiękochłonnego i pomknęła na południe równolegle do poszarpanych białych szczytów Gór Skalistych. Daleko w dole migotały węzły dróg i linii transportu podziemnego poszczególnych równomiernie rozmieszczonych okręgów administracyjnych stanów zachodnich, przywracając mu jakże potrzebną wiarę w siebie i poczucie przynależności.
Liczba ludności świata nie zmniejszyła się od końca dwudziestego wieku, ale i nie wzrosła, bo nieśmiertelni mężczyźni byli niepłodni, a poza tym ludzkość miała dwa stulecia na oswojenie się z nową sytuacją i znalezienie optymalnych rozwiązań istniejących problemów. Życie w społeczeństwie szklanych figurynek stało się i nudne, i bezpieczne, ale wobec przygniatającej każdego osobistej odpowiedzialności za własną nieśmiertelność w pierwszym rzędzie dbano o bezpieczeństwo. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmował świadomie żadnego ryzyka. Wprawdzie Carewe podróżował do Przełęczy Randala maszyną wyposażoną w trzy całkowicie niezależne systemy utrzymujące go w powietrzu, to jednak drętwiał z przerażenia.
Co ja bym zrobił, zastanawiał się, gdyby doszło do jakiejś, choćby małej, kraksy i zobaczyłbym trupa?
Laboratorium na Przełęczy Randala leżało osiemdziesiąt kilometrów na południe od Pueblo, schowane dyskretnie u zbiegu dwóch górskich dolin. Prowadziła tam droga z topionej ziemi nadająca się wprawdzie dla zwykłych samochodów, ale nieodpowiednia dla bolidów z powodu ich wyżej umiejscowionych środków ciężkości. Osiemdziesięcioosobowy personel zamieszkiwał Pueblo i jego okolice, dolatując do pracy wahadłokopterem Farmy.