– Nie ma mowy.
– Ja nie żartuję. Nie jestem już naiwną panienką gotową całować ziemię, po której stąpasz. – Twarz mu stężała. – Chciałeś prawdy? No to ją masz! – Tłumiony przez dziesięć lat gniew doszedł do głosu i przejął władzę nad jej językiem. – Myślałam, że cię kocham, Kyle, a tobie wcale na mnie nie zależało. Pewnie, dobrze się ze mną bawiłeś, zwłaszcza kiedy miałeś ochotę na szybki numerek na sianie albo nad strumieniem. Ale nawet do głowy ci nie przyszło, żeby się ze mną ożenić albo traktować mnie jak kogoś, kto się w twoim życiu liczy.
– O Boże… – wyszeptał.
– Nie przejęłabym się tym, ale po trzech czy czterech miesiącach od naszego rozstania ożeniłeś się, ot tak! – Strzeliła palcami przed nosem Kyle'a. – I nie starczyło ci odwagi, żeby do mnie zadzwonić. Tak mało dla ciebie znaczyłam. – Nerw w kąciku oka zaczął mu rytmicznie pulsować. – Co cię obchodziła jakaś wiejska dziewczyna. Była dobra, kiedy chciałeś się zabawić, ale nie wystarczająco dobra, żeby…
– Żeby co? Żeby się z nią ożenić? – Pochylił ku niej głowę. – Tego chciałaś?
Chciałam tylko, żebyś mnie kochał, krzyczała w duchu.
– Wtedy chyba tego chciałam. Wierzyłam w odpowiedzialne związki. To moje szczęście, że okazałeś się taki niestały, bo inaczej popełniłabym największy błąd swojego życia!
– Skoro tak wierzyłaś w odpowiedzialne związki, to co się stało z ojcem Caitlyn?
– Nawet mnie o to nie pytaj! – rzekła ostrzegawczo i cofnęła się o krok.
– Sama zaczęłaś ten temat.
– Nie mieszajmy mojej córki do tej rozmowy, dobrze? – Nie czekając na odpowiedź, minęła go i wsiadła do samochodu. Nad deską rozdzielczą brzęczała zabłąkana osa. Po chwili wypadła przez otwarte okno, wplątując się po drodze we włosy Sam.
Policzki Samanthy płonęły, serce biło nierówno. Zerknęła we wsteczne lusterko. Kyle nie ruszył się z miejsca. Stał sztywno wyprostowany, na rozstawionych nogach i patrzył na nią. Serce boleśnie się jej skurczyło. Łzy napłynęły do oczu, ale siłą woli je powstrzymała.
Zacisnęła ręce na kierownicy i cicho przeklinała dzień, w którym pierwszy raz ujrzała Kyle'a i uległa urokowi jego uśmiechu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Kobiety – wymamrotał i otrzepał dłonie, jakby w ten sposób chciał się pozbyć myśli o Sam. Bezskutecznie. Nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny od jego przybycia, a ona już zaszła mu za skórę, wtargnęła do jego duszy. Miał przeczucie, że nie wykreśli jej tak łatwo z życia. Spojrzał na ogiera, który przyglądał mu się zaciekawiony, jakby zobaczył jakąś jarmarczną atrakcję. – Kobiety to najwspanialsze dzieło Stwórcy, ale także najbardziej denerwujące. Zwłaszcza ta tutaj. – Kyle zerknął przez ramię, ale zobaczył jedynie opadającą chmurę pyłu. Samantha dawno już odjechała. Powinien się cieszyć, ale wcale nie czuł radości. Jej słowa go zraniły.
Wtedy był głupim szczeniakiem. Zarozumiałym, osiemnastoletnim sukinsynem. Rozpierała go energia, a pociąg do płci przeciwnej często zagłuszał rozum. W Minneapolis spotykał się z wieloma dziewczynami. Zwykle były to bogate panny z dobrych domów, które chodziły do prywatnych szkół, jeździły porsche'ami albo BMW, letnie wakacje spędzały w Europie, a zimą wyjeżdżały na Bahamy. O ich uśmiechy dbali najlepsi ortodonci, kształt nosa poprawiali chirurdzy plastyczni. Utrzymywały linię, na przemian objadając się i wymiotując. Większość była inteligentna, niektóre były dowcipne, a kilka nawet buntowało się przeciwko swojemu środowisku i kupowało ubrania w sklepach z używanymi rzeczami. Żadna z nich jednak nie przypominała Sam, która była jak powiew świeżego powietrza w dusznym, eleganckim salonie.
Niewysoka i zadziorna, o niesfornych, rudoblond włosach, zwykle uczesanych w koński ogon, nie przypominała żadnej znanej mu dziewczyny. W jej spokojnych oczach nie rozbłysła najmniejsza iskierka zainteresowania, kiedy bogaty chłopak przyjechał z wizytą do swojej babci, na ranczo, gdzie Sam czasem pomagała ojcu w pracy. Tego lata Kyle pierwszy raz naprawdę ją zauważył. Jej obojętność spotęgowała tylko jego zainteresowanie, dolewając oliwy do już płonącego ognia. Popisywał się przed nią, słał jej zabójcze uśmiechy. Oparty o płot stał, żując zapałkę i patrzył, jak przechodziła ze stajni do szopy na narzędzia. Jej biodra kołysały się, a jędrne pośladki pod opiętymi dżinsami nie pozostawiały wielkiego pola do popisu jego wyjątkowo bujnej wyobraźni i zalanemu testosteronem rozumowi.
Sam wzięła potrzebne narzędzie z szopy i wolnym krokiem wracała do stajni, mamrocząc pod nosem na tyle głośno, żeby ją usłyszał:
– Zrób zdjęcie. Na dłużej ci wystarczy.
Chociaż tym komentarzem dopiekła mu do żywego, posłuchał jej rady. Zabrał aparat Jane i zużył kilka rolek filmu na zdjęcia Samanthy Rawlings – dziewczyny, na której żadnego wrażenia nie robił jego sportowy samochód, wygrane w tenisa ani fakt, że przyjęto go na uniwersytet. Jej oczy, zielone jak las o poranku, patrzyły na niego chłodno, usta nie śmiały się z jego dowcipów, a kiedy ośmielił się jej dotknąć, zrobiła pełną pogardy minę. Nie dała się zaprosić na przejażdżkę samochodem, udawała, że nie dostrzega, jak się na nią gapi i chyba nic ją nie obchodziło, że umawia się z dziewczynami z miasteczka. Im dłużej go ignorowała, tym bardziej był zaintrygowany. Zaczął sobie z tego zdawać sprawę dopiero, gdy pewnego razu natknął się na nią w stajni, gdzie doglądała zarodowych klaczy.
– Nie przepadasz za mną, co? – zagadnął, wskakując na barierkę ogradzającą jeden z boksów.
– Nie zastanawiałam się nad tym. – Odwrócona do niego plecami odmierzała starą puszką po kawie owies do żłobu. Mimo unoszącego się wokół pyłu, wyczuł bijący od niej zapach polnych kwiatów.
– Na pewno się zastanawiałaś.
– O rany, ale ty masz o sobie wygórowane mniemanie. – Jej spojrzenie mówiło „dorośnij wreszcie”. W stajniach było mroczno, tylko kilka promieni słońca przedzierało się przez brudne okna. Panowała tu cisza, zakłócana jedynie szelestem słomy i chrzęstem owsa, rozgniatanego końskimi zębami.
– Chciałbym cię lepiej poznać. – Ze zdziwieniem zauważył, że spociły mu się dłonie zaciśnięte na żerdzi ogrodzenia.
– Akurat.
– Dlaczego mi nie wierzysz? Zmierzyła go wzrokiem, a potem potrząsnęła głową.
– Bo wiem, że chcesz lepiej poznać nie tylko mnie, ale i każdą dziewczynę w Clear Springs. – Poklepała klacz, która już zajęła się sianem. Wyszła z boksu, nabrała do puszki kolejną porcję owsa i weszła do następnej przegrody, gdzie niecierpliwie rżała następna, gniada klacz.
– Lubię poznawać nowych ludzi.
– Ja też, ale nie traktuję tego jak sportu. – Zamknęła za sobą bramkę i przemówiła do klaczy łagodnym, melodyjnym tonem. Pewną ręką poklepała zwierzę i wysypała owies. Kyle'a drażniło, że Samantha zwraca więcej uwagi na konie niż na niego. Przez jakiś czas sytuacja się nie zmieniała, lecz Kyle nigdy łatwo nie dawał za wygraną.
W pierwszych tygodniach jego pobytu na ranczu Samantha jakby nie zauważała jego obecności. Kate, która część lata spędzała w Wyoming, na ogół nie wtrącała się w jego życie. Rady udzieliła mu tylko raz, kiedy zobaczyła go, jak spocony, nerwowo popijając colę, przygląda się Samancie spod przymrużonych powiek. Pomagała właśnie podkuwać jednego z najbardziej narowistych koni, a Kyle siedział oparty o słupek na balustradzie werandy. Nie słyszał, jak drzwi się otworzyły i na werandę weszła jego babka.
– Samantha nie jest taka jak inne znane ci dziewczyny. Czyżbyś tego jeszcze nie zauważył?
Był tak pochłonięty obserwowaniem Sam, że na dźwięk głosu Kate omal nie spadł na ziemię. Napój ochlapał mu koszulę.