Kiedy uniósł głowę, spojrzała na niego spod ciężkich powiek, a potem nagle oprzytomniała, odepchnęła go i wyswobodziła się z jego objęć.
– O, nie! – Patrzyła na niego, jakby nagle coś sobie uświadomiła. – Nie! – Zła na samą siebie przesunęła wierzchem dłoni po wargach, nie tak, jakby chciała zetrzeć ślad pocałunku, ale jakby sprawdzała, czy jej usta są na miejscu. – To był błąd.
– Dlaczego?
– Dlatego… dlatego… – Zatrzepotała rękami w powietrzu, a potem wsunęła je do kieszeni szortów. – Dlatego że jesteś zepsutym szczeniakiem. – Trudno mu było o to się z nią kłócić, więc tylko wzruszył ramionami. – Przyzwyczaiłeś się, że dostajesz wszystko, czego zapragniesz.
– Przeważnie – zgodził się. Uśmiechnął się wolno, z zadowoleniem.
– Nie tym razem, Fortune. – Jego nazwisko wypowiedziała z lekką odrazą. – Nigdy mnie nie dostaniesz! – Głos jej nieco drżał. Wskoczyła na siodło, lekko pociągnęła wodze i krzyknęła na konia. Szybko zniknęła w mroku, zostawiając za sobą tuman kurzu.
– Dostanę, Sam, dostanę. Ty to wiesz i ja to wiem. – Był pewien, że jest to tylko kwestia czasu. – Cierpliwości – wymamrotał pod nosem. Wzeszedł księżyc, nad strumieniem przeleciał nietoperz. – Mamy całe lato.
Trudno mu było zachować cierpliwość. Dni mijały jeden za drugim i wkrótce miał wrócić do Minneapolis, do rodziny. Nawet jego babka była jakaś niespokojna. Przyjechała do Wyoming, żeby, jak twierdziła, zastanowić się nad swoim życiem i „wziąć głębszy oddech przed powrotem na posterunek”, ale wszyscy wiedzieli, że pobyt na wsi miał jej pomóc otrząsnąć się z żałoby. Chociaż jej małżeństwo nie było idealne, przeżyła z Benem wiele lat. Kyle nie znał szczegółów – ojciec i babka bardzo powściągliwie mówili o sprawach osobistych – lecz Kyle dowiedział się co nieco od swojej matki, Sheili, pierwszej żony Nathaniela, która od czasu rozwodu nie przepuściła żadnej okazji, by nie wygłosić jakiejś zjadliwej uwagi na temat rodziny Fortune'ów.
Kiedyś Kyle'owi się wydawało, że ojciec skrzywdził matkę, rozwodząc się z nią. Jednak po latach zmienił zdanie, podobnie jak Michael i Jane. Gdy porównali to, co od niej słyszeli, okazało się, że matka często zmienia wersje przebiegu wydarzeń, nagina prawdę lub po prostu kłamie, by przedstawić rodzinę, a zwłaszcza byłego męża i teściową, w jak najgorszym świetle. Sheila Fortune była zgorzkniałą kobietą, która nieustannie się żaliła, że została skrzywdzona i oszukana, a adwokaci rodziny „wykiwali” ją przy podziale majątku.
A przecież Sheila nie przepracowała ani jednego dnia w życiu, mieszkała w drogim apartamencie, w budynku, który był jej własnością, zatrudniała kucharza, pokojówki, ogrodników, spełniających jej zachcianki. A wszystko to za pieniądze Fortune'ów. W miarę upływu czasu Kyle zmieniał zdanie o matce, a kiedy porównywał ją do Samanthy i jej rodziny, czuł niesmak.
Sam unikała go przez blisko tydzień, ale nie miał zamiaru pozwolić jej się wykręcić jednym pocałunkiem – nawet tak wyjątkowym. Ścigał ją zawzięcie, jak głodny wilk sarnę. Nachodził ją w stajni, gdy karmiła konie, w domu, gdy pomagała matce w kuchni. Raz spotkał ją w małym barze dla zmotoryzowanych, gdzie właśnie zamówiła koktajl truskawkowy. Bar Burger Haven wyglądał tak, jakby za chwilę miał zbankrutować. Pomarańczowy winyl, pokrywający ławy przy stolikach, był popękany i byle jak sklejony taśmą, klimatyzator w oknie rzęził z wysiłku, a na blacie baru i podłodze roiło się od dziur wypalonych papierosami.
– Nie męczy cię to chodzenie za mną? – spytała. Zapłaciła już za koktajl i zmierzała do drzwi. Zakurzony pikap jej ojca stał na parkingu obok sportowego wozu Kyle'a.
– Wcale za tobą nie chodzę – zaprotestował.
– Jasne – odparła kpiąco i wyszła z baru.
Zostawił na stole nie dopitą colę i poszedł za nią. W powietrzu unosił się ciężki zapach spalin i słychać było warkot samochodów.
– No dobrze. To prawda, że lubię na ciebie wpadać.
– Może po prostu ci się nudzi.
– Nie w twoim towarzystwie. Chwyciła w usta słomkę, przez którą popijała koktajl, i spojrzała na niego tak uważnie, że poczuł się nieswojo.
– Daj sobie spokój, Fortune. Nie jesteś w moim typie.
– Bzdura.
– Wydaje ci się, że jeśli nazywasz się… Podszedł do niej bliżej, chwycił za rękę i niechcący sprawił, że wylała sobie koktajl na bluzkę.
– Chcę tylko cię lepiej poznać – powiedział.
– Nie ma mowy! I zobacz, co zrobiłeś. – Przystanęła gwałtownie. Kyle spojrzał na plamę na żółtej bluzce. Przez ułamek sekundy wyobrażał sobie, że zlizuje gęsty koktajl z jej piersi. – Daj sobie spokój – dodała Sam matowym głosem.
– Nie mogę. – I wtedy ją pocałował; otoczył ramionami i przywarł do jej ust. Usłyszał, jak upuszcza kubek z koktajlem. Zimny napój ochlapał mu spodnie, ale nie wypuszczał jej z objęć. Po raz pierwszy odpowiedziała na jego pocałunek, jej usta rozchyliły się przyzwalająco. Całował ją coraz namiętniej, nie bacząc na to, że stoją na ruchliwej, głównej ulicy miasteczka, przechodnie zatrzymują się obok nich i klienci sąsiednich barów i sklepów przyglądają im się z zaciekawieniem. Nagle go odepchnęła, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody.
– Nie tutaj – rzekła cicho, zerkając w stronę Burger Haven.
– To powiedz gdzie.
– Nie. Zrozum, nie mogę się z nikim wiązać. Ani z tobą, ani z nikim innym.
– Samantho, proszę, daj mi szansę… Spojrzała na plamę na bluzce, potrząsnęła głową i spojrzała mu w oczy.
– Wykluczone.
– Ale Sam… Cofnęła się.
– Zostaw mnie w spokoju.
– Nie mogę.
– W takim razie zrób mi grzeczność – poprosiła z rozpaczą. – Idź do diabła, ale nie zabieraj mnie tam ze sobą.
Nie zostawił jej jednak w spokoju. Pewnego upalnego popołudnia, kiedy pszczoły uwijały się w gałęziach topól, a on cały dzień naprawiał płoty okalające pola, spotkał ją samą. Pływała w zakolu rzeki, gdzie woda jest ciemna i głęboka.
Jej ubranie leżało na brzegu. Tuż pod wodą rysowały się kształty jej ciała, opalone ramiona i nogi, jasny brzuch i piersi z ciemnymi brodawkami, kiedy leniwie płynęła na plecach. Powinien był odejść; udać, że nie zawędrował nad rzekę w poszukiwaniu Sam. Zachować się tak, jakby nie zauważył jej nagiego ciała, kiedy wynurzała się z wody, by za chwilę znów zanurkować. Poczuł, że robi mu się gorąco z pożądania.
Słońce prześwietlało wodę tam, gdzie nie sięgał cień. Ciało Samanthy, szczupłe i drobne, zwinne i giętkie, miało doskonały kształt – wyraźnie zaznaczona talia, krągłe biodra, szczupłe kostki. Wiele by dał, by go posmakować… przywrzeć ustami do mokrej skóry, dotknąć jej tak, jak nikt jeszcze jej nie dotykał. Na pewno była dziewicą i Kyle bardzo chciał uczynić z niej kobietę, pokazać jej rozkosze miłości, usłyszeć, jak jęczy w zachwycie.
Pluskała się w wodzie jak nimfa, całkiem nieświadoma, że ktoś ją obserwuje, a jemu serce waliło jak młotem. Oparł się o wyrastający nad brzegiem wielki głaz i odchrząknął tak głośno, że spłoszył ptaki w gałęziach drzew.
Wynurzyła się z wody i odrzuciła włosy z czoła.
– Co… co ty tutaj robisz?
– Podglądam cię.
– Łatwo nie dajesz za wygraną, co?
– Kiedy czegoś bardzo chcę, to nie.
– To jest prywatny teren.
– Och. Czyli nie tylko cię podglądam, ale też naruszyłem cudzą własność. – Tłumiąc uśmiech, patrzył, jak policzki Sam robią się czerwone. Z trudem utrzymywała się na wodzie, starając się jednocześnie zasłonić swą nagość.