– No, wiedziałam, że kiedyś któreś z dzieci lub wnuków Kate odziedziczy całe… – Jej wzrok pobiegł ku rozległym połaciom pastwisk, wysuszonych i pożółkłych w środku lata. Przy ogrodzeniu rosły kępy bylicy, a wzdłuż starej stodoły toczyła się leniwie kula zeschniętej trawy. Sam z trudem przełknęła ślinę i znów spojrzała na Kyle'a. – To znaczy, spodziewałam się, że ktoś odziedziczy ranczo, ale przez myśl mi nie przeszło… Na miłość boską, dlaczego właśnie ty?
– Nie mam pojęcia.
– Przecież nawykłeś do życia w mieście, prawda? – Zaczepnie uniosła głowę. – Nie pokazywałeś się tu przez całe lata.
– Mniej więcej przez dziesięć lat – zgodził się. Spostrzegł, że uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, jakby ona również nie chciała myśleć o ich ostatnim wspólnym lecie. Wydawało się, że to wszystko wydarzyło się całe wieki temu, chociaż jemu nadal na jej widok serce biło mocniej. Będzie musiał nad tym zapanować.
– Właściwie po co tu przyjechałeś? Będziesz tu mieszkał?
– zapytała, z powątpiewaniem marszcząc czoło.
– Przez jakiś czas. Testament babki zawiera pewien warunek.
– Warunek? Jaki?
– Odziedziczę ranczo i wszystko, co się na nim znajduje – no, prawie wszystko – pod warunkiem, że będę tu mieszkać przez całe pół roku.
Pół roku! Kyle będzie jej sąsiadem przez następne pół roku! Kolana się pod nią ugięły.
– Ale chyba nie zamierzasz naprawdę tu zamieszkać? – zapytała w panice.
– Nie mam wyboru. Kiedyś żyła nadzieją, że znów go zobaczy, planowała sobie w myślach ten dzień, wyobrażała sobie, jak wszystko mu wygarnie, powie mu, co o nim myśli. Ale nie chciała, żeby to się stało tak nagle, z zaskoczenia, kiedy zupełnie się tego nie spodziewała.
– Zostaniesz tu do świąt? – upewniła się. Miała wrażenie, że ktoś wymierzył jej ogłuszający cios.
– Tak sobie zaplanowałem. W wykrochmalonych dżinsach, nowym kapeluszu, koszulce polo i wyczyszczonych do połysku butach wyglądał jak zadowolony z siebie elegant z miasta. Nie pasował do tego miejsca. I co ona ma teraz począć? Starała się odzyskać równowagę i pozbierać myśli.
– A co z Grantem? – zapytała nagle. Grant McClure był jedynym wnukiem Kate Fortune, który choć trochę interesował się rolnictwem i hodowlą zwierząt. Sam uświadomiła sobie, że nie łączyły go z rodziną Fortune więzy krwi. Był przyrodnim bratem Kyle'a i przyrodnim wnukiem Kate. Co prawda, nie miało to dla Kate żadnego znaczenia. Zawsze traktowała go jak krewnego, chociaż spędzał niewiele czasu z rodziną Fortune'ów.
– Grant odziedziczył konia. – Spojrzenie Kyle'a powędrowało ku pięknie zbudowanemu ogierowi, który ciekawie się mu przyjrzał, a potem bezczelnie prychnął na intruza. – To jest Płomień Fortune'ów, prawda?
– Nazywamy go Joker.
– Słucham?
Sam skinęła głową na konia.
– To on. Od źrebięcia nazywamy go Joker. Jest bardzo nieposłuszny i ma takie dziwne umaszczenie. – Wskazała na białe łaty na kruczoczarnym łbie zwierzęcia. – To imię do niego pasuje.
– Ty też go tak nazywasz?
– Dzisiaj nazwałabym go Diabeł. – Uśmiechnęła się ponuro. – Wiele innych imion przychodzi mi do głowy, ale nie nadają się do powtórzenia w towarzystwie. – Znów zdmuchnęła z czoła niesforny kosmyk włosów. Kyle roześmiał się głębokim, dźwięcznym śmiechem.
Dlaczego wcale się nie zestarzał? Dlaczego nadal jest szczupły i zwinny, a rysy jego twarzy nabrały wyrazistości? Nie dostrzegła brzucha ani siwych włosów. Wcale nie wyglądał na rozleniwionego bogacza. Czas obszedł się z nim wyjątkowo łagodnie.
– Nie spotkałem jeszcze konia, z którym byś sobie nie poradziła.
– Może Joker będzie pierwszy – odparła, chociaż trudno jej było skupić się na rozmowie. – Ten koń mnie wykończy.
– Wątpię. O ile pamiętam, bardzo lubiłaś takie wyzwania.
– To zabawne, ale ja niczego takiego sobie nie przypominam.
– Nie? – Kyle nagle spoważniał. – A co pamiętasz? O Boże! Serce Samanthy skurczyło się boleśnie.
– Trudno by ci było znieść moje słowa…
– Naprawdę? Spróbuj.
– Już raz to zrobiłam. Nie sprawdziłeś się. Zacisnął usta, twarz mu stężała.
– Wiesz, Sam, nie musimy zaczynać w ten sposób.
– Ależ musimy. Och, Kyle, gdybyś tylko wiedział, pomyślała. Czuła tak silny ucisk w piersi, że ledwie mogła oddychać. Życie nie jest sprawiedliwe. Dlaczego Kyle Fortune, jedyny mężczyzna, którego chciała znienawidzić, jest taki przystojny? Pewnie chadzał do siłowni, podnosił ciężary, aż pot spływał mu po piersi, i jednocześnie zerkał na dziewczyny w obcisłych, skąpych kostiumach. Kyle zawsze przyciągał kobiety – jak końskie łajno muchy. Ciebie też zwabił, upomniała się ponuro w myślach. Otrzepała dłonie i wspięła się na ogrodzenie.
– Skoro tu jesteś, to chyba mogę wracać do domu. Nadzorowałam prace na ranczu. Miałam to robić, dopóki Kate nie znajdzie nowego nadzorcy. Ale potem Kate… – Sam nie mogła wydusić tego słowa. Nie potrafiła uwierzyć, że Kate Fortune – zadziorna, wesoła, kipiąca energią – nie żyje. Chociaż była już po siedemdziesiątce, widać było, że jest w doskonałej formie i żyłaby długie lata, gdyby nie ta straszna katastrofa nad nieprzebytą amazońską dżunglą.
– Jak się miewa twój ojciec? – zapytał Kyle, a serce Sam stało się jeszcze cięższe, jakby wypełnił je ołów.
– Odszedł. Zmarł pięć lat temu.
– Tak mi przykro. Nie wiedziałem.
– Wcale mnie to nie dziwi. – Potrząsnęła głową. – Niewiele wiesz o tym, co się dzieje w Clear Springs, prawda?
– Jej oczy, błękitne jak letnie niebo, nieco spochmurniały. Wiedziała, że to trochę zbyt obcesowe pytanie, ale mimo to je zadała: – Dlaczego Kate zostawiła ci ranczo, skoro przez długie lata tak starannie unikałeś tego miejsca?
Spojrzał twardo w oczy Sam, jakby jej słowa bardzo go uraziły. Po chwili wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– Nie mam pojęcia – wyznał. Uznała, że mówi prawdę. Zdjął kapelusz, odsłaniając gęstą, wypłowiałą od słońca czuprynę. Powiew wiatru rozwiał mu włosy i zgiął wysoką trawę przy słupkach ogrodzenia.
– Wiesz, bardzo lubiłam twoją babkę – powiedziała, wspominając tę obdarzoną silnym charakterem kobietę, która żelazną ręką prowadziła firmę kosmetyczną w Minneapolis, ale w tych stronach bardziej słynęła z placka z rabarbarem. Niezależna, wszechstronnie utalentowana Kate bardzo kochała rodzinę i przez całe życie chciała mieć wpływ nie tylko na prowadzenie rodzinnych interesów, ale również na życie dzieci i wnuków. Kochała ranczo niemal tak samo jak firmę. – Trudno mi uwierzyć, że już nigdy jej nie zobaczę – stwierdziła w zamyśleniu, a Kyle gwałtownie uniósł głowę, jakby dotknęła jakiegoś bolesnego miejsca w jego duszy. – Chcę tylko powiedzieć, że jest mi., bardzo przykro – dodała.
Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, co jej się nieczęsto w życiu zdarzało.
– Mnie też jest przykro – rzekł z westchnieniem Kyle i spojrzał na ogiera. – Co chciałaś zrobić z tym koniem?
– Chciałam go nauczyć chodzić na wodzy. To najdroższy ogier w naszej stajni i kilku okolicznych ranczerów już chce go wynająć jako ogiera rozpłodowego. Problem polega na tym, że Joker jest uparty tak jak wielu znanych mi mężczyzn, i nie chce robić tego, co mu się każe. Nie znosi chodzić na wodzy, nie chce wejść do przyczepy i w ogóle same z nim kłopoty – wyjaśniła z lekkim uśmiechem.
Prawdę mówiąc, podziwiała Jokera za poczucie niezależności. To nie jego szlachetne pochodzenie, ale silny charakter wywoływały na ustach Samanthy pełen aprobaty uśmiech.
W tej samej chwili ogier uniósł głowę, wydął nozdrza i zarżał na widok klaczy, która wraz z podskakującym przy jej boku źrebięciem zbliżyła się do ogrodzenia.