– Ja… nie mogę… – szepnął i zaczął się poruszać.
Nadal sprawiał jej ból, ale odgadła rozkosz z jego twarzy, gdy zamknął oczy i rozchylił usta. W końcu opadł na nią ciężko i natychmiast zasnął.
Linnet leżała nieruchomo pod jego ciężkim ramieniem, żałując, że jego pocałunki ustały, że nie zaspokoiły jej pragnienia. Uniosła lekko głowę i popatrzyła na jego szerokie, muskularne plecy. Zapragnęła go dotknąć. Ileż to już razy chciała go dotknąć?
Spał mocno i nie poczuł, że wyśliznęła się spod niego. Bez wahania dotknęła ustami jego karku, ukrytego pod lekko kręcącymi się włosami. Pachniał dymem i żyzną ziemią z Kentucky. Przesunęła zębami po jego szyi. rozmyślając o jego sile i władzy, jaką nad nim miała.
Czuła, że drgnął pod nią, ale nie odwrócił się. Zapomniała się w pieszczocie, zapomniała o wychowaniu, o słowach niani: „Damy tego nie robią!" Była teraz tylko kobietą, a obok niej leżał mężczyzna, którego kochała, ciepły, upragniony od tylu miesięcy.
Położyła dłonie na jego ramionach i przesunęła palcami wzdłuż jego rąk. przytulając się do niego. Uniosła się i powtórzyła ten ruch, muskając piersiami jego plecy, potem go całowała. Jej zgłodniałe usta i wszędobylskie palce wędrowały po jego ciele, badając je, pieszcząc, poznając.
– Na Boga, Linnet! Więcej nie wytrzymam. Chodź tu. – Chwycił ją za ręce i położył obok siebie. Poczuł, że Linnet sztywnieje. – Już nie będzie cię bolało. Uwierz mi.
Uwierzyła mu z ufnością, jaką go obdarzyła jeszcze w indiańskim namiocie, ufnością, jaką kiedyś straciła, a teraz odzyskała, przebaczając mu wszystko. Nie sprawił jej teraz bólu i pozwolił poznać kulminację
Pożądania. Poruszał się ostrożnie, powoli, aż do chwili gdy zauważył, że ona też go pragnie. Przylgnęła do niego, wbijając mu palce w ramię, i zadęła się Poru. szać razem z nim. Narastające w nich pragnienie eksplodowało jednocześnie. Leżeli obok siebie, zmęczeni, spoceni, nasyceni. Zasnęli.
Devon obudził się pierwszy. Starając się nie patrzeć na Linnet leżącą w zachodzącym słońcu, ubrał się i odszedł. Dostał to, czego chciał. Odpłaciła mu za swe uratowanie. Teraz może mieć Corda lub kogokolwiek innego.
Nie zastanawiając się nad tym, dokąd zmierzał, ruszył na północ, do swego indiańskiego dziadka. Potrzebował czasu na przemyślenie wszystkiego.
Młody człowiek, który wkroczył do obozu Shawnee ze świeżo ubitym jeleniem na ramieniu, został przywitany serdecznie i hałaśliwie. Kobiety odebrały od niego jelenia, a przybysz ruszył prosto do obszernego, okrągłego wigwamu swego dziadka. Twarz starca pokryta była pajęczyną zmarszczek, która ułożyła się w szeroki uśmiech na widok rosłego, silnego wnuka.
– Obyczaje białych uczyniły cię miękkim – powitał przybysza.
Młodzieniec bezwiednie przesunął dłonią po płaskim, twardym brzuchu, po czym uśmiechnął się, siadając przed dziadkiem.
– Proszę o pozwolenie pozostania przez jakiś czas z moimi braćmi Shawnee.
Starzec skinął głową i zdjął ze ściany długą glinianą fajkę.
– Jesteś tu u siebie. Wiesz o tym. Co cię gnębi? -Popatrzył na wnuka.
– Nic, czego czas nie uleczy.
Starzec milczał przez chwilę, patrząc na Maca. Jego ciemne oczy błyszczały jak paciorki.
– To kobieta – powiedział spokojnie.
– Głowa młodzieńca uniosła się gwałtownie, a Indianin zachichotał cicho.
– Nie zawsze byłem taki jak teraz. Też kiedyś byłem młody. Możesz tu zostać i zapomnieć o tej kobiecie. Możesz ją wspominać, jeśli chcesz.
– Mój dziadek jest bardzo mądry. – Wyjął fajkę z długich, szczupłych, wysuszonych palców. Palili w milczeniu, nie potrzebując więcej słów.
Gdy Linnet obudziła się i stwierdziła, że jest sama, nie zdziwiła się. Najwyraźniej jego nienawiść i zazdrość o Corda były najsilniejszymi uczuciami, jakie żywił do niej.
Spokojnie wróciła do Sweetbriar.
Sześć tygodni później, gdy Devon nadal nie wracał, stwierdziła, że jest w ciąży. Nie wiedziała, co ma robić, i zastanawiała się, czy mieszkańcy Sweetbriar nie odrzucą jej, gdy urodzi nieślubne dziecko.
Corinne pomogła jej podjąć decyzję. Przybiegła do niej cała we łzach, błagając, by jej powiedziała, gdzie jest Mac. Płakała głośno, popatrując co i rusz przez mokre palce. Linnet odparła, że nie ma pojęcia, dokąd pojechał Devon.
Corinne desperacko wyznała jej, że spodziewa się jego dziecka i Mac musi się z nią ożenić.
Linnet roześmiała się histerycznie, a Corinne uciekła z chaty.
Rano Linnet zaczęła pakować swoje rzeczy i poprosiła kupców ze składu Maca, by pomogli jej wyjechać na wschód. Powiedzieli jej, że za dwa dni będzie tędy Przejeżdżać grupa osadników.
11
Słyszałam, że jutro wyjeżdżasz – powiedziała Agnes ze ściągniętą twarzą.
– Tak, to prawda – odparła poważnie Linnet
Obie kobiety patrzyły na siebie przez chwile Agnes odezwała się pierwsza.
– Wiesz, że jesteś głupia?
– Nic podobnego – odparła Linnet spuszczając ostrze siekiery na kawał drewna.
Agnes odebrała jej siekierę.
– Z innymi może ci się udało, ale mnie nie oszukasz.
– Wybacz, Agnes, ale znów nie wiem, o czym mówisz.
– O tobie i o Macu.
– Mac? Ach, tak, wydaje mi się, że go kiedyś poznałam, ale niewiele pamiętam, w każdym razie zbyt mało, by nas ze sobą łączyć.
Agnes chwyciła ją za ramię.
– Co on ci zrobił, że tak się zachowujesz?
– Nikt nie zrobił mi nic takiego, czego sama bym nie chciała. Wracam na wschód, skąd pochodzę. Nie będę tu czekała, aż wróci pewien samolubny ślepy mężczyzna, żeby się ze mnie naśmiewać.
– Mężczyzna to nie tylko to, czego dotąd doświadczyłaś.
– A co takiego? – zapytała ironicznie Linnet.
– To uczucie, które pozostaje po całym dniu prania pieluszek dla jego dzieci, gdy jest ci niedobrze, a on siedzi przy tobie i trzyma milkę. Uczucie, które pozwala zapomnieć wszystko złe, co zrobił lub powiedział, choć nie chciał. To także miłość i wydaje mi się, że ją znasz aż za dobrze.
– Mylisz się, Agnes – odparła spokojnie Linnet. -Nie znam miłości. To tylko dziecinne uwielbienie dla wybawcy, który nie jest zdolny do innych uczuć jak tylko złość i nienawiść. Chcesz, bym się za takim uganiała? Może kiedyś, ale nie teraz, między nami zaszło coś, czego nie można wybaczyć.
– Możesz mi nie opowiadać o żadnym uwielbieniu. Mam oczy i jeszcze raz ci powtarzam, że jesteś głupia. Idź, powiedz mu, że go kochasz.
Oczy Linnet zabłysły udanym rozbawieniem.
– Nie rozumiesz, Agnes. Ja już mu powiedziałam. Zrobiłam to najlepiej, jak potrafiłam, ale jemu po prostu na tym nie zależy. A teraz jeśli mi wybaczysz, muszę zacząć przygotowywać kolację. – Minęła Agnes, która tym razem zamilkła.
Ranek nadszedł szybko i Linnet usłyszała ludzkie głosy i turkot jadących wozów. Jeszcze raz popatrzyła na chatę. Cokolwiek jeszcze się zdarzy w jej życiu, będzie to już bez Devona Macalistera. Cztery figurki stały wciąż na kominku. Nie, nie zabierze ich ze sobą. Ten rozdział jej życia jest już zamknięty. Podeszła do kominka, po raz ostatni dotknęła gładkiego drewna, a potem nagle wepchnęła wszystkie figurki do tobołka. Nieważne, zawsze jeszcze można je sprzedać.
Otworzyła drzwi słysząc pukanie Lyttle Emersona.
– Czas jechać. Lynna. Ludzie ze Sweetbriar przyszli się pożegnać – powiedział smutno.
Linnet wyszła przed chatę i zobaczyła ich wszystkich. Najpierw podeszła do Wilmy i Floyda Tuckerów i ich czworga dzieci stojących z tyłu.