Mac szedł sam przez las. To najdziwniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek spotkał, i mimo tego, co mówił o niej Szalony Niedźwiedź, myślał o niej jak o dziewczynce. Indianie mówili o jej odwadze, i o tym, że przez większą część drogi niosła na plecach dziecko. Mac widział tego chłopca i wiedział, że to spory ciężar.
Jaka ona spokojna! Ostatnim razem, gdy widział dziewczynę w podobnej sytuacji, branka histeryzowała. Też chciał jej pomóc, ale krzyczała tak głośno, że ledwie zdołał uciec nie zauważony. Nie chciał nawet myśleć o tym, do czego zdolni byli jego towarzysze, gdy sobie łyknęli whiskey. Ostatnia ofiara wykrwawiła się na śmierć.
Pomyślał o kobiecie, która tak cierpliwie czekała w szałasie. Zamiast krzyczeć, wypytywała go o innych i dziękowała mu, jak gdyby siedzieli w gustownym saloniku jakiejś bogatej damy.
Przypomniał sobie jej duże, błyszczące oczy, i zastanawiał się, jakiego mogą być koloru. Przypomniał sobie, jak trzymał jej drobną dłoń. A niech to! Westchnął z rezygnacją. Sam wydałby na siebie wyrok.
Gdy ponownie wszedł do szałasu, znów ją zobaczył. Siedziała spokojnie, z rękoma złożonymi na kolanach.
– No proszę, panie Macalister. Nie spodziewałam się ponownie pana zobaczyć.
Uśmiechnął się, odsłaniając białe zęby i skinął głową.
– Powiedz mi, umiesz czytać?
– Ależ tak.
– Czy jeśli cię stąd zabiorę, nauczysz mnie czytać? ~ Oczywiście – odparła szeptem; tylko drżenie głosu było oznaką jej przerażenia. Podziwiał ją coraz bardziej.
– Dobrze. Staraj się teraz uspokoić. To mi zajmie trochę czasu, a i tak nie wiem, czy uda mi się wygrać.
Wygrać? Co chcesz przez to powiedzieć?
Po prostu mi zaufaj. Postaraj się zasnąć. Do rana nic się nie wydarzy. A jutro siedź cicho i zaufaj mi.
Zrobisz to?
– Zrobię, panie Macalister.
_ Nie mów do mnie „panie Macalister"! Uśmiechnęła się słabo.
– Zaufam ci… Devonie.
Już miał zaprotestować, ale pomyślał, że to bezcelowe.
– Chyba mi się to tylko śni i wkrótce się obudzę. Jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. – Popatrzył na nią raz jeszcze i wyszedł.
Linnet nie mogła spać. Zdążyła już pogodzić się z losem, niezależnie od tego, co jej przyniesie, a teraz ten mężczyzna rozbudził w niej nadzieję. Niemal żałowała, że tak się stało. Przedtem było łatwiej. Nadszedł poranek; jakaś Indianka weszła do szałasu i ruchem głowy kazała jej wyjść. Kilka razy ją popchnęła.
Na zewnątrz czekała inna kobieta. Śmiała się, a gdy Linnet się zachwiała, uderzyła ją. Zaciągnięto ją pod drzewo i przywiązano do pnia. Nigdzie nie było śladu dzieci.
Podeszło do niej dwóch Indian w przepaskach biodrowych; ich ciała były natarte oliwą. Przyglądała się wyższemu, po raz pierwszy widząc Devona w całej okazałości. Stąpał pewnie, jakby był przekonany o swej ważności. Pod ciemną skórą grały mocne mięśnie.
Devon natomiast przyglądał się kobiecie, dla której ryzykował życie, i nie był zachwycony. Delikatne rysy zacierał spuchnięty policzek, pod oczyma widniały ciemne plamy, a jej skóra i włosy śmierdziały zjełczałym sadłem niedźwiedzim. Ale patrzące na niego oczy były przedziwnie czyste i miały kolor mahoniu.
Zanim zdołał jej dosięgnąć, jedna z kobiet zdarła z mej koszulę, odsłaniając piersi. Dziewczyna pochyliła się, chcąc zasłonić się choć trochę. Wiedziała, że stoi przed nią Devon i starała się patrzeć mu w oczy. Starała się, mimo że stojąca obok kobieta śmiała się wskazując ją palcem.
Zobaczyła, że Devon skinął głową w stronę kobiety i przeniósł wzrok na Linnet. Natychmiast poczuła przypływ siły. Miała wrażenie, że to on jej w tym pomógł.
– Nie bój się – powiedział, kładąc rękę na jej plecach. – Indianie już opowiadają sobie o twojej odwadze. – Przesunął ręką po jej ramieniu i niespodziewanie chwycił dłonią jej pierś, a ona, przerażona, bała się odetchnąć. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
Zdjął rękę z jej ciała i uśmiechnął się.
– Mam nadzieję, że na co dzień myjesz się dokładniej. Nie wydaje mi się, bym mógł wytrzymać z nauczycielem, który pachnie tak jak ty.
Udało jej się uśmiechnąć blado, ale uczucie, jakiego doznała, czując jego dłoń na swoim ciele, zaskoczyło ją równie mocno, jak jego gest
Zasłonił jej piersi skrawkiem koszuli i skinął do Indianki, po czym odszedł, by dołączyć do grupy mężczyzn. Kobieta zaskrzeczała coś, wskazując na Linnet i Indianina, ale jego oczy były pełne złości. Splunął na ziemię u stóp Linnet i odwrócił się do niej plecami.
Linnet nie była pewna, co zdarzy się dalej, do chwili, gdy mężczyźni stanęli naprzeciw siebie na trawiastej polanie tuż przed nią. Do ich stóp przywiązany był kawał rzemienia, by nie mogli się od siebie odsunąć dalej niż na jard. Linnet gwałtownie złapała Powietrze, gdy podano im noże.
Krążyli przez chwilę przyczajeni. Nagle w słońcu błysnęło ostrze, gdy Indianin zadał pierwszy cios.
ranił Devona i rozciął mu ramię do łokcia. Nie zważając na ranę, Devon walczył dalej i po chwili wbił nóż w brzuch przeciwnika.
Linnet podziwiała zwierzęcą niemal zręczność i siłę mężczyzny, który ryzykował dla niej życie. Nie był ani białym, ani Indianinem; miał w sobie spryt i wspaniałą umiejętność walki.
Devon ciął przeciwnika przez ramię, sięgając szyi; z jego lewej ręki wciąż płynęła na trawę krew. Indianin natarł, a Devon uskoczył, cofając gwałtownie stopę. Zwarli się w trawie, tocząc się raz w jedną, raz w drugą stronę. Przylgnęli do siebie tak mocno, że trudno było dostrzec noże między ciałami. De-von znalazł się na spodzie i wtedy nagle znieruchomieli.
W obozie zapanowała cisza, nawet otaczający ich las zamarł. Wszystko było nienaturalnie ciche i nieruchome. Linnet nie śmiała odetchnąć; odnosiła wrażenie, że jej serce także stanęło.
Indianin poruszył się, a ona wyczuła ulgę stojącej obok Indianki. Wydawało jej się, że minęły całe wieki, zanim ciało Indianina odsłoniło Devona i dopiero po chwili Linnet zdała sobie sprawę z tego, że to Devon zrzucił z siebie pozbawione życia ciało przeciwnika. Patrzyła z niedowierzaniem, jak jej wybawca przecina rzemień i podchodzi do niej. Uwolnił ją z więzów.
– Idź za mną – nakazał jej poważnym, nie znoszącym sprzeciwu tonem.
Zebrała na piersi strzępy koszuli i ruszyła za nim, z trudem dotrzymując mu kroku. Niemal wrzucił ją na siodło masywnego gniadosza i wskoczył na niego płynnym ruchem. Jedną ręką chwycił wodze, druga objął ją w pasie. Przyjrzała się jego ranie na ramieniu, stwierdzając z ulgą, że nie jest głęboka.
Jechali tak szybko, jak tylko był w stanie biec koń niosący na grzbiecie dwie osoby. Linnet starała się siedzieć możliwie prosto, nie chcąc być dodatkowym j ciężarem dla swego wybawcy. Dotarli do strumienia, gdy było już dobrze po południu, i w końcu zatrzymali się. Zdjął ją z konia i postawił na ziemi. Linnet prze wiązała się resztkami koszuli.
– Myślisz, że za nami jadą?
Pochylił się nad strumieniem i ochlapał zranione ramię wodą.
– Nie jestem pewien, ale wolałbym nie ryzykować. Nie są tacy jak inne plemiona, nie znają honoru. Gdyby ten układ zawarł ktoś z Shawnee, na pewno dotrzymałby go. Ale nie oni. W każdym razie nie jestem tego pewien.
– Daj, ja to zrobię. – Oddarła kawałek halki, zmoczyła w wodzie i zaczęła obmywać jego ranę. Gdy potrąciła jej brzeg, spojrzała na niego i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że on wpatruje się w jej piersi.! Koszula przylgnęła do jej ciała, więc Linnet instynktownie zasłoniła się rękami.
Odwrócił wzrok.
– Nie obawiaj się. Nie upadłem jeszcze tak nisko jak Szalony Niedźwiedź, mimo że wyglądam jak jeden z tej bandy.