Выбрать главу

Nie miała najmniejszej ochoty na rozmowy z Jule Yarnall, ale zdawała sobie sprawę, że musi się od kogoś dowiedzieć, dokąd pojechał Squire.

Jule powitała ją drwiącym uśmieszkiem, mającym oznaczać: „A nie mówiłam?” Nie zaprosiła Linnet do środka, każąc jej stać na deszczu.

– Czego znowu chcesz?

– Nie wiesz, gdzie jest Squire?

– Bladym świtem pojechał na polowanie z moim mężem. Pewnie się teraz chowa gdzieś przed deszczem. Czego od niego chcesz?

– Nic nie mówił, że pojedzie do Phetny? – zapytała Linnet, postanawiając schować dumę do kieszeni.

– A po co miałby jeździć do tej starej wiedźmy?! I po co ona tu jest?! Ta kobieta jest zła.

– Zła? – zapytała z niedowierzaniem Linnet. Woda spływała strumieniami po jej twarzy. -Jest miła, tylko oszpecona. Nie ma w niej nic złego.

– Takie jak ty oczywiście tego nie widzą. Ale ostrzegam, jeśli ona się stąd wkrótce nie wyniesie… No, lepiej, żeby sobie stąd pojechała. Wspomnisz moje słowa.

Linnet obróciła się na pięcie i odeszła zostawiając Jule w drzwiach.

– Zapamiętaj moje słowa – krzyknęła za nią Jule.

Linnet wróciła do domu.

– Nie mogę go znaleźć. Jule twierdził, że wybrał się na polowanie. Myślisz, że to prawda?

Phetna skrzywiła się.

– Nie chodzi o to, czy zapomniał, tylko o to, czy w ogóle chciał pamiętać. Po tym, jak ostatnio zobaczył chłopaka Slade'a, nie sądzę, by się śpieszył z pomocą.

– Masz rację. – Linnet wyciągnęła ręce do ognia. – Jak daleko stąd jest twoja chata?

– Chyba nie myślisz pojechać tam sama?

– Jak to daleko? – nalegała Linnet.

– Słuchaj, już dość długo jesteś w Kentucky, żeby wiedzieć, co ci grozi. To nie wschód. Indianie nie atakują już osad, jak za czasów mojego dzieciństwa, ale też i ludzie trzymają się razem. Indianie wprost uwielbiają samotne farmy i młode dziewczęta. Wiesz, co mogliby ci zrobić, gdyby cię złapali?

– Tak, wiem – odparła spokojnie Linnet. – Wiem aż za dobrze. A nie mogłabym gdzieś tu w okolicy nazbierać tych owoców dzikiej róży?

– Nie. – Phetna potrząsnęła głową. – Za wcześnie nawet na czerwcowe róże.

– No to pozostaje tylko twoja chata.

Phetna popatrzyła na nią uważnie.

– Powiedziałaś, że zrobisz wszystko dla tego chłopaka, ale nie sądziłam, że zaryzykujesz też własne życie.

– Dlaczego miałoby to dla mnie być aż tak niebezpieczne, skoro ty tam mieszkasz, a przecież jesteś kobietą?

Phetna odrzuciła do tylu głowę i roześmiała się, wydając z siebie przenikliwy, urywany dźwięk, pasujący do jej wyglądu.

– Nie możesz mnie porównywać ze sobą. Indianie zwykle trzymają się ode mnie z daleka, ale osiem lat temu przynieśli do mnie jednego z synów wodza. Poparzył się. Pilnowali mnie, gdy się nim zajmowałam. Wyzdrowiał i od tego czasu Indianie przynoszą mi prezenty. Rzadko zdarza się, bym rano nie znalazła na progu czegoś do jedzenia. Czasem przyprowadzają mi chorych, czasem zagląda do mnie ten syn wodza. Dlatego mogę tam spokojnie mieszkać. Ale ty… byłabyś niezłą zdobyczą dla jakiegoś młodzika.

Linnet otrząsnęła mokry szal przed kominkiem. Zaskwierczało rozpalone drewno.

– Nie wydaje mi się, bym miała jakikolwiek wybór. Devon potrzebuje tych róż, a one są tylko w twoim domu. Jestem jedyną osobą, która może je tu przywieźć.

Phetna wiedziała, że nie da się jej przekonać.

– Zawsze jesteś taka uparta?

Linnet przez chwilę zastanawiała się nad tym.

– Chyba tak. Czasami rzeczywiście trzeba coś zrobić, a gdy inni ci się sprzeciwiają, musisz się uprzeć, żeby postawić na swoim. Mam to chyba po ojcu. – Uśmiechnęła się. – Teraz mi powiedz, jak dojechać do twojej chaty.

Uważnie wysłuchała wskazówek Phetny opisującej drogę długości siedmiu mil. Siedem mil tam i siedem z powrotem. Musi się śpieszyć, bo deszcz dodatkowo opóźni podróż. Woda spływała na ziemię falami i zagłuszyła ciche „nie!”, jakim Devon chciał powstrzymać Linnet

Błoto na wąskiej ścieżce sięgało jej do kostek, zakrywając buty, wlewając się do środka, oblepiając stopy i wydając przy każdym kroku nieprzyjemne mlaśnięcie. Woda płynęła po twarzy Linnet, moczyła szal, który zaczął wydzielać intensywny zapach wełny. Długie, ciężkie od wody włosy ciągnęły jej głowę do tyłu.

Z ulgą zauważyła przed sobą chatę. Otworzyła ciężkie, dębowe drzwi i usiadła przed wygaszonym kominkiem. Oddychała ciężko, wyciągnąwszy obolałe po wyczerpującym marszu nogi. Każdy krok był nie lada wysiłkiem, ciężką walką z błotem. Wyjęła z włosów szpilki, uwalniając ciężką masę, która rozsypała się na jej plecach.

Niespodziewanie czyjaś ręka chwyciła ją za włosy, odchylając głowę do tyłu, a zimne ostrze dotknęło jej szyi.

– Czego tu szukasz?

– Proszę – szepnęła. Przyszłam po lekarstwo. Phetna pomaga mi wyleczyć poparzonego człowieka i przyszłam tu po lekarstwo.

Wypuścił ją, popchnąwszy tak mocno, że oparła się dłońmi o kamienie kominka. Odwróciła się. Zobaczyła młodego Indianina w skórzanej kurtce z frędzlami. Miał czarne włosy sięgające połowy pleców.

– Muszę znaleźć to lekarstwo I wracać.

Indianin przyglądał się, jak stanęła na krześle, by sięgnąć do puszek stojących na półce pod sufitem. Wyraźnie zastanawiał się, co ma z tym fantem zrobić.

– Do jakiego plemienia należysz? – zapytała drżącym głosem.- Ten młodzian nie wyglądał na krwiożerczego wojownika i najwyraźniej schronił się tu tylko przed deszczem.

Wyprostował się.

– Jestem Shawnee – odparł z dumą.

Linnet uśmiechnęła się; poczuła się bezpieczna.

– Ten poparzony też pochodzi z plemienia Shawnee. Nazywa się Devon Macalister. – Twarz Indianina nie zdradzała zainteresowania i Linnet zastanawiała się, czy Devon używał wśród Indian tego imienia.

Przyglądał się jej.

– Jak chcesz wrócić do miasta białych ludzi?

– Pójdę na piechotę, bo nie mam konia.

– Zółta Ręka cię tam zabierze. – Najwyraźniej uznał, że obdarzył ją w ten sposób niebywałym zaszczytem.

Uśmiechnęła się do niego.

– To bardzo miło z twojej strony. Czy mógłbyś mi przytrzymać torbę, gdy będę ją napełniała?

– Mężczyźni tego nie robią. – Popatrzył na nią wyzywająco.

– Ach, nie wiedziałam. Pomyślałam tylko, że może zechcesz pomóc komuś z twojego plemienia.

Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, aż w końcu chwycił z rezygnacją lniany worek, a ona wrzuciła do niego suszoną różę. Uśmiechnęła się do niego, ale nie zareagował. Był właściwie młodym chłopcem.

Deszcz głośno bębnił o dach i nie usłyszeli odgłosu końskich kopyt. Drzwi otworzyły się i do środka wpadł Squire z Moonerem Yarnallem; obaj byli uzbrojeni w strzelby.

Linnet i Zółta Ręka zamarli.

– Linnet, odsuń się od niego powoli – powiedział spokojnie Squire, starając się kontrolować głos zdradzający napięcie.

– Bzdura! – odparła, schodząc z krzesła. Ustawiła się pomiędzy Indianinem a białym. – Pozwól, że ci przedstawię Żółta Rękę, który jest…

– Indianinem, a dobry Indianin to martwy Indianin – dokończył za nią Mooner.

– Żółta Ręka jest przyjacielem mojego przyjaciela.

– Mówiłem ci, że ona nie powinna mieszkać wśród przyzwoitych ludzi – skwitował Mooner, unosząc strzelbę.

Zółta Ręka odsunął Linnet.

– Nie będę się chował za kobietami – powiedział patrząc wprost na wymierzoną w siebie lufę strzelby.