Nie mogła spojrzeć mu w oczy.
– Pokłóciłam się ze Squire'em.
Nie zauważyła, że się uśmiechnął.
– Sprzeczka kochanków? – zapytał.
– Ja nie kocham… – Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. – Nigdy nie kochałam tego człowieka. Dał mi tylko pracę, to wszystko.
Devon milczał przez chwilę.
– Martwi cię ta sprawa z Żółta Ręką?
– Tak. Inne też. A również to, że ci ludzie nie chcieli mi pomóc zanieść cię do mojej chaty. Jak dwa miasta mogą się aż tak różnić, Devonie? Dlaczego Sweetbriar może być tak różne od tego… tego miejsca?
– Nie wiem i nie sądzę, bym chciał wiedzieć. Dobrze, że w końcu nikt nie zastrzelił Żółtej Ręki, inaczej z tego miasta nie zostałoby nic prócz ruin.
– Czyli miałam rację!
– Lynna, musisz coś zrozumieć. Indianie żyją inaczej niż biali ludzie. Nie powinnaś się spodziewać, że wszyscy Indianie są szlachetni i możesz im powierzyć swoje śliczne ciało. – Boże! Nawet rozmowa tak go osłabiała, że czul się tak, jakby po nim przebiegło w popłochu stado bydła.
– Ale on był z plemienia Shawnee.
Devon otworzył już usta, po czym je zamknął. Czasami mówiło się do niej jak do ściany.
– Mam już dość rozmowy. Pomożesz mi się położyć?
– Miał wrażenie, że materac leży przynajmniej o milę od stołu.
– Nie, Devonie. Musisz jeść. Ugotowałam dobry rosół i zamierzam cię nim nakarmić. – Odrzuciła mu przepaskę i podeszła do ognia, by napełnić kubek rosołem.
Devon siedział nieruchomo. Nie miał się o co oprzeć, nie mógł się pochylić i wiele go kosztował wysiłek, jaki wkładał w to, by utrzymać równowagę. Z początku, gdy usiadł, czuł się nieźle, starał się tylko nie dotykać stopami podłogi. Ale teraz chciał odpocząć, zasnąć. Nie miał najmniejszej ochoty na myślenie, mówienie, a tym bardziej na jedzenie.
Linnet stanęła przed nim z parującym kubkiem. Te dwie kobiety przez cały czas, który wydawał mu się długimi miesiącami, wmuszały w niego tylko jedzenie. Czy nie wiedziały,” że to boli, że skóry na plecach jest za mało i w każdej chwili może pęknąć? Czy nie zdawały sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmęczony, że nie ma nawet dość siły, by samodzielnie dojść do wygódki? Nie wiedzą, że on jest mężczyzną? Interesowało je tylko przepychanie jedzenia przez jego gardło. Nagle ogarnęła go wściekłość.
– A niech to szlag, Linnet! Nie mam zamiaru… – Urwał, bo przyglądała mu się dziwnie. Powoli odstawiła kubek, a potem zaczęła się śmiać jak mała dziewczynka. Szeroko otwarte usta, całe ciało wstrząsane spazmami śmiechu. Patrzył zdziwiony, jak ugięły się pod nią nogi i opadła na podłogę, zaplątawszy się w spódnicę. Trzymała się za brzuch, po jej twarzy spływały łzy.
– Linnet, z czego się śmiejesz? Chciałem tylko powiedzieć, że nie zamierzam już jeść, a ty mi nawet nie pozwoliłaś dokończyć zdania.
Ale Linnet nie mogła odpowiedzieć. Brakowało jej powietrza. „A niech to szlag, Linnet!” To muzyka dla uszu. A więc on wyzdrowieje! Znów będzie dawnym Devonem. Nic innego nie przekonałoby jej mocniej, że wszystko będzie dobrze.
Devon przyglądał się jej, a po chwili stwierdził, że ten śmiech jest zaraźliwy.
– Jesteś najdziwniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Wątpię, czy cię kiedykolwiek zrozumiem.
Phetna wróciła z Mirandą i stała patrząc na nich. Devon uśmiechał się, a Linnet leżała na podłodze i ocierała z oczu łzy.
– Oszalała – poinformował ją Devon.
Mirandę nie obchodziło, dlaczego mama tak się cieszy, wystarczało jej, że jest szczęśliwa. Podbiegła do niej. po chwili zaczęły się obie tarzać na ziemi. Linnet łaskotała ją bezlitośnie, a mała piszczała głośno z radości.
– No, chłopcze, wypij to na zdrowie – powiedziała Phetna
Devon przyglądał się Linnet i córce z zainteresowaniem. Nigdy ich jeszcze nie widział tak rozluźnionych. Nie zauważył, jak wypił cały gorący rosół.
W końcu Linnet położyła się na podłodze, obolała po wysiłku. Miranda jeszcze chciała się bawić, ale matka powstrzymała ją.
– Chyba już więcej nie mogę, Mirando. – Dziecko uspokoiło się i przytuliło do matki.
– Zamierzacie tak spędzić noc? – zapytała Phetna, stanąwszy nad nimi. – Ten twój chłopak potrzebuje pomocy, trzeba go położyć, a ja jestem za słaba, żeby się na coś przydać.
– Nie jestem przekonana – powiedziała Linnet siadając. Popatrzyła na Devona.
Posiał jej poważne spojrzenie i odwrócił kubek dnem do góry, by pokazać, że wypił wszystko.
Uśmiechnęła się do niego.
– Dość już, proszę. Jutro pewnie będzie mnie bolał brzuch. – Nadal był poważny.
– Wymasuję ci.
Linnet zaczerwieniła się. Usłyszała chrząknięcie Phetny. Stanęła przed Devonem.
– Obejmij mnie ramieniem. Pomogę ci. Uważaj tylko na stopy.
Gdy wstał, przepaska opadła mu z bioder. Chciał po nią sięgnąć, ale powstrzymał się. Uśmiechnął się chytrze do Linnet.
– Zapomniałem, że widziałaś… i myłaś każdy skrawek mojego ciała.
– Devon! – Linnet poczerwieniała od stóp do głów. Popatrzyła wymownie na Mirandę.
– Wydaje mi się, że powiedziałaś kiedyś, że nie zamierzasz jej wychowywać tak, by raził ją widok nagich męskich pośladków?
Linnet nie odpowiedziała, a gdy Devon wyciągnął się na posianiu, przykryła go prześcieradłem, wyjętym z koszyka na przybory do haftowania.
– Co ty wyprawiasz, dziewczyno? – zapytała Phetna głosem drżącym od śmiechu.
– Mam wrażenie, że w rajskim ogrodzie pojawił się już wąż i czas, by Adam założył figowy listek. – Wzięła do ręki popalone spodnie Devona. – Muszą wystarczyć, dopóki nie uszyję nowych.
Nadal unikała wzroku Devona.
19
Butch Gather rozparł się na krześle, złożywszy dłonie na olbrzymim brzuchu.
– Skoro mnie pytacie, muszę stwierdzić, że mamy poważny problem. Nie chciałbym być pierwszym, który rzuci kamieniem, ale jest nas tu więcej. Chodzi przecież także o nasze dzieci. Nie mogę się opędzić od myśli, jakich to grzesznych rzeczy naopowiadała naszym dzieciom.
– Ja bym coś z tym zrobił. Znacie mnie, nie cofam się przed żadnym obowiązkiem.
Reszta obecnych w sklepie przytaknęła.
– Jest jeszcze ta kobieta z pożaru – wtrąciła Jule. – Pamiętacie, jak pozwoliła Wilisom umrzeć. Zawsze wydawało mi się to dziwne. Zanim do nich przyszła, żyli sobie szczęśliwie. Poza tym niepokoi mnie jej wygląd. Pytam was: czy normalny człowiek przeżyłby taki pożar? Czy bez pomocy szatana przetrwałaby to wszystko?
Wszyscy zamilkli patrząc na Jule, która poczuła się pewniej, podniecona skupioną na sobie uwagą obecnych.
– Tak to widzę: nikt z nas nie jest w stanie znieść obecności tej kobiety. I racja, skoro jesteśmy dobrymi chrześcijanami. Nie wiedzieliśmy tylko dotąd, dlaczego. Ale coś w głębi serca podpowiadało nam, że mamy się od niej trzymać z dala. Uważam, że to nasz wewnętrzny głos podpowiadał nam, co jest dobre, a co złe.
– A pamiętacie, kiedy ta Angielka przyjechała do Spring Lick? Staraliśmy się, wszyscy się staraliśmy, ale nikt z nas nie był w stanie jej polubić. I dlaczego, pytam was. Co w niej jest takiego, że odpycha od niej nas, chrześcijan?
Urwała drżąc z zadowolenia, że wszyscy na nią patrzą.
– Jako chrześcijanie mamy wrodzoną zdolność wyczuwania zła I dlatego wiedzieliśmy, że z nią jest coś nie w porządku.
Stali w milczeniu, a Jule przyglądała im się po kolei.
Odezwał się Butch.
– Jule powiedziała to w imieniu nas wszystkich. Co teraz z tym zrobimy?