– Moim?! – zaczęła, po czym dokończyła smutno: – Może i tak, skoro on potrafi walczyć o swoje.
– Walczyć! – Devon przerwał rzeźbienie. – Nie potrafiłby pokonać nawet czterolatka! Za dobrze mu było w życiu.
– A tobie nie? Nie dostawałeś zawsze wszystkiego, czego chciałeś
– A niech cię! Jak możesz tak mówić, skoro kobieta, której pragnę, woli innego?
– Nie prosiłeś jej nigdy o rękę, prawda? Może powiedziałeś, że się z nią ożenisz, gdy dowiedziałeś się, że urodziła twoje dziecko, ale nie oświadczyłeś się jej później, kiedy miała już czas, żeby wszystko przemyśleć 1 zrozumieć, że nie potrafi przestać cię kochać.
Z początku patrzył na nią z niedowierzaniem a gdy zrozumiał sens jej słów, uśmiechnął się.
– Sądzisz, że gdybym ją teraz zapytał, mogłaby się zgodzić?
– Ośmielę się twierdzić, że rozważyłaby tę możliwość.
Uśmiechnął się szerzej.
– No to gdzie są moje mokasyny?
Skrzywiła się zdziwiona.
– Są za tobą, ale przecież teraz ich nie potrzebujesz.
– Ależ tak! – Odwrócił się i podniósł je. – Pójdę zapytać Phetnę, czy wyjdzie za mnie za mąż. Nigdy nie marzyłem, że się zgodzi, ale teraz otworzyły mi się oczy i…
– Phetna! – wykrzyknęła Linnet. – Phetna! – Nie wierzyła w to, co usłyszała, ale zanim zdążyła powiedzieć jeszcze słowo, Devon przyciągnął ją do swojej piersi. – Devon – udało jej się wyszeptać.
Rozluźnił nieco uścisk.
– Lynna, wyjdziesz za mnie, będziesz ze mną mieszkać i spędzać ze mną każdą noc?
Odsunęła się i popatrzyła prosto w jego szczęśliwe, błyszczące oczy.
– Cóż to za oświadczyny? Każda noc? Żaden dżentelmen nie mówi głośno o… o… nocnych zajęciach przy damie.
Był poważny i lekko zmieszany.
– Nie jestem dżentelmenem, a poza tym upłynęło już tyle czasu.
Roześmiała się, przytulając twarz do jego szerokiej, gładkiej piersi.
– Wolę twoją szczerość niż najdelikatniejszego, pachnącego, ubranego w koronki dżentelmena. Mam nadzieję, że zawsze będziesz mnie pragnął, Devonie.
Zmęczony rozmową, odchylił jej głowę do tyłu i całował jej słodkie, spragnione usta, nieświadom mężczyzn obserwujących ich spomiędzy drzew.
Dopiero po chwili Linnet zdała sobie sprawę, że wolałaby, aby ich noc poślubna nie polegała na kotłowaniu się w koniczynie i choć, jak słusznie zauważył Devon, ich noc poślubna już się właściwie odbyła, nie dała się przekonać. Dwoje szczęśliwych, roześmianych ludzi wkroczyło do chaty, wkrótce jednak widok, jaki roztoczył się przed ich oczyma, zaćmił ich radość.
20
Miranda krzyczała. Jej drobne ciałko pokryte było grudkami błota. Gdy zobaczyła matkę, wyrwała się Nettie i podbiegła do Linnet. Matka starała się ją uspokoić, choć sama zaczęła drżeć, gdyż udzielił jej się strach dziecka.
– Co tu się dzieje? – zapytał gniewnie Devon.
– Zaczęło się – odparła Nettie. – Ich dzieciaki rzucały błotem w Phetnę i Mirandę, wyzywając je od czarownic. – Pochyliła się, by otrzeć krew z czoła Phetny.
Devon ukląkł obok i wziął szmatkę z rąk Nettie.
– Wygląda mi na coś więcej niż tylko błoto. – Phetna siedziała nieruchomo, gdy opatrywał jej skaleczenie.
W końcu Linnet uspokoiła Mirandę. Phetna popatrzyła na Devona oczyma pełnymi łez.
– Mogłeś być moim synem – powiedziała cicho.
Przez chwilę przyglądał się jej, po czym uśmiechnął się, powracając do swego zajęcia.
– Jednak chyba dobrze, że nie byłaś moją matką, bo mam wrażenie, że prałabyś mnie za każdym razem, kiedy na to zasługiwałem, i nawet dziś nie mógłbym siedzieć.
Phetna roześmiała się po swojemu, chrapliwie.
– Może masz rację.
Dopiero po kilku godzinach wrócił do chaty spokój i porządek. Nettie poszła do siebie, a Devon starał się pomóc przy kąpieli Mirandy. Mała wykorzystała jego niedoświadczenie i zachlapała wodą pól chaty, mocząc przy tym ojca. Ranę na czole Phetny trzeba było zszyć, ale okazało się, że jedynie Devon został obdarzony zaufaniem i jemu powierzono to zadanie. Wyczerpana Phetna i Miranda poszły spać.
W środku nocy Linnet usłyszała, że Devon po cichu wychodzi z chaty. Gdy nie wrócił po chwili, zdecydowała się go poszukać. Siedział na ganku z twarzą ukrytą w dłoniach.
Starała się, by jej głos brzmiał pogodnie.
– Chyba podbiłeś dziś serca trzech kobiet.
Nie odpowiedział na ten żart.
– Coś trzeba z tym zrobić. Jest ich zbyt wielu, a ja jestem za słaby, żeby z nimi walczyć.
Usiadła obok niego.
– Nie jesteś sam. Masz mnie.
Popatrzył na jej twarz oświetloną bladymi promieniami księżyca.
– Ty już musiałaś stoczyć zbyt wiele bitew. Przynajmniej raz powinnaś mieć kogoś, kto się tobą zaopiekuje. Wyjedziemy stąd. Jutro wracamy do domu.
– Do domu – powtórzyła cicho Linnet. – Do Sweetbriar.
– Tak. Do domu, do Sweetbriar. I zabierzemy tam Phetnę. Zgoda?
Było ej tak dobrze, tak ciepło i radośnie.
– Świetnie.
– A teraz wracaj do chaty, zanim zapomnę, że jesteś dopiero moją narzeczoną i że istnieją te wszystkie bzdurne powody, dla których nie możemy się jeszcze kochać Idź, bo wezmę cię tu, na tym ganku.
Zawahała się, ale w końcu wstała i weszła do środka. W drzwiach odwróciła się jeszcze, lecz on już znów pogrążył się w myślach.
Squire nalał sobie kolejną szklaneczkę. Głowa mu się trzęsła. Przed oczami miał kolorowe plamy; czerwone, pomarańczowe, żółte i czarne znaki. Przez tę małą sukę stał się pośmiewiskiem. Wszyscy się z niego natrząsali!
Odwrócił się do Indianina związanego w kącie chaty. A więc uznała, że może się natrząsać ze Squire'a? A niby skąd miał taki szacunek ludzi? Nie zdobyłby go, gdyby był slaby.
Napełnił cynowy kubek. Tym razem whiskey nie paliła mu gardła. Miał wrażenie, że już przyzwyczaił się do alkoholu, ale narastał w nim gniew. Przypomniał sobie, jak uratował Linnet w Bostonie. Co by się z nią stało, gdyby nie jego pomoc? I czy kiedykolwiek podziękowała mu należycie?
Przypomniał sobie, jak całowała się z Macalisterem; nie tylko ustami, lecz całym ciałem. Walnął kubkiem o stół. Na Boga! I jego będzie kiedyś tak całować. Odwrócił się do Indianina, którego czarne oczy płonęły nienawiścią. Sprawiło mu dziwną satysfakcję, że ktoś oprócz niego też odczuwa tak silne uczucie.
Co ten Indianin tu robił? Szpiegował tę parę? A może tylko chciał wywęszyć, na co się zanosi? Musiało być coś więcej, bo Indianin był tak pochłonięty swym zajęciem, że nie usłyszał dość ciężkich kroków Squire'a ani świstu kolby, która spadła na jego głowę.
Uniósł kufel, wznosząc toast do więźnia.
– Na co tam tak czekałeś, chłopcze? Nie wyglądasz na jednego z tych młodych byczków, którzy lubią coś ukraść, by udowodnić, że są mężczyznami. Jeszcze coś chodzi ci po głowie. – Wysączył resztkę whiskey. – Ja mam inne kłopoty. Muszę się odegrać na pewnej kobiecie. Chcę jej odpłacić tą samą monetą, którą ona mnie obdarowała. Żaden mężczyzna nie lubi czuć się wykorzystanym przez kobietę. Żmije! Oto, czym są kobiety! Kłamią, wykorzystują cię. No, a ta – usiłował nalać sobie jeszcze whiskey z pustej butelki – ta ze mną nie wygra. – Nie zauważył, że zaczął mówić z niewyraźnym akcentem prostych mieszkańców Kentucky – O nie, mój panie, ta ze mną nie wygra. Zapłaci za wszystko, co dla niej zrobiłem I nie będzie się więcej ze mnie śmiała. Muszę tylko sprzątnąć tego Macalistera.
Choć pijany, zauważył błysk w oczach Indianina, gdy wymówił to nazwisko. Przez chwilę zastanawiał się nad tym odkryciem.