Выбрать главу

Linnet ostrożnie odwinęła rzeźby Devona.

– Przyniosłam je na wypadek…

– Ponieważ nie masz zamiaru wracać do Spring Lick. A teraz siedź cicho i jedz, a potem ja dam ci coś, co ci się przyda.

Żadna z nich nie zauważyła przybycia Żółtej Ręki. Po prostu nagle okazało się, że tu jest.

– Jestem – powiedział cicho.

Linnet opowiedziała mu, co się stało z Devonem. Indianin wysłuchał jej uważnie.

– Nie proszę cię, abyś ze mną pojechał – powiedziała miękko. – Pojadę sama.

Indianin uderzył się dłonią w pierś.

– Jak chcesz go odnaleźć? Umiesz czytać ślady?

– Ja…

– Kobiety tego nie potrafią. Jeździsz konno?

– Tak.

– No to jedziemy. Zbyt wiele czasu straciliśmy.

Ledwie przebrzmiały jego słowa, Linnet już siedziała na koniu.

Podeszła do niej Phetna i podała jej strzelbę, proch i kule.

– Umiesz się tym posłużyć?

– Tak.

– Jedźcie z Bogiem i wracajcie szczęśliwie.

Gdy odjechali, Phetna usiadła i wpatrzyła się w śpiącą Mirandę. Pozornie sprawa była beznadziejna. Dwoje młodych ludzi przeciw Szalonemu Niedźwiedziowi. Phetna westchnęła i przypomniała sobie dawne czasy w Sweetbriar.

Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Sweetbriar i młodość. Czasy przed pożarem. Pamiętała twarze wszystkich mieszkańców osady.

– Ciekawe, czy Doli jest wciąż taki brzydki – mruknęła. Tak, Doli pomógłby chłopakowi Slade'a. Doli, Gaylon i Lyttie, oni wszyscy. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie wyniosłą postać Agnes Emerson ze strzelbą. Nie było Indianina, który potrafiłby ją przestraszyć.

Nagle wyprostowała się. Sweetbriar. To słowo zadźwięczało w jej głowie. Popatrzyła na swoje nogi.

– Nieco szpetne stwierdziła głośno – ale doniosą. Zaczęła wrzucać żywność do worka. Pomyślała, że przynajmniej raz przyda jej się na coś szpetna twarz. Nikt, niezależnie od koloru skóry, nie przeszkodzi jej w tej podróży. Nikt jej nie zaczepi. Uśmiechnęła się na myśl, jak Doli Stark podskoczy zdziwiony. O Boże! W ciągu ostatnich dwunastu lat nie czuła się tak świetnie jak teraz.

– Chodź, Mirando. – Podniosła śpiące dziecko. – Mamy coś do zrobienia.

Phetna odeszła, a trzy zamaskowane postacie, które przekradły się nocą przez las i podpaliły chatę, nie dowiedziały się nigdy, że dom był pusty.

– Niech się dzieje wola Boża – powiedział kobiecy glos. Osoba, która wypowiedziała te słowa, nie zauważyła wahania w spojrzeniu dwóch pozostałych par oczu.

Żółta Ręka prowadził, a Linnet starała się nie dawać mu powodu do narzekań. W swej pogoni za Szalonym Niedźwiedziem była niestrudzona, jakby nie była człowiekiem. Raz zatrzymali się nad strumieniem, żeby się przespać. Indianin zauważył wtedy, że Linnet śpi tak lekko, jakby odpoczynek nie był jej potrzebny.

Teren był trudny do przebycia, gęste krzaki utrudniały jazdę. Raz musieli się przedrzeć przez bagno, a potem przystanąć, by wyczyścić konie. Ramiona Linnet były pokaleczone, policzki pocięte przez komary, ale nie zdradzała zniecierpliwienia niewygodami podróży.

– Czy jesteśmy już blisko?

Były to pierwsze słowa wypowiedziane po dwudziestu czterech godzinach podróży.

– Tak – odpowiedział. – Szalony Niedźwiedź jest nieostrożny. Nie zaciera śladów. Myśli, że nikt za nim nie jedzie.

– Tak. – Wpatrzyła się w przestrzeń. – Nie ma powodów przypuszczać, że jest ścigany.

– Jedźmy. Dość rozmów.

Jechali jeszcze przez dwa dni. Suknia Linnet pobrudziła się i podarła, we włosach miała źdźbła trawy, ale wciąż patrzyła przed siebie błyszczącymi oczyma, wyczekując niecierpliwie chwili, gdy zobaczy Szalonego Niedźwiedzia i Devona.

Żółta Ręka zarządził postój na jedzenie. Siedzieli przodem do siebie, obok leżała naładowana strzelba. Nagle Linnet dostrzegła jakiś ruch obok stopy Żółtej Ręki i zobaczyła żmiję gotową do ataku.

Natychmiast chwyciła strzelbę i wypaliła. Lata ćwiczeń sprawiły, że trafiła.

Zółta Ręka popatrzył na nią i na żmiję. Podniósł martwe zwierzę.

– Uratowałaś mi życie – powiedział cicho. – Ale mogłaś zabić nas oboje. Musimy się teraz ukrywać. Mogli nas usłyszeć.

Linnet zrozumiała, że są już blisko Szalonego Niedźwiedzia i jego ludzi. Zaraz potem ich obozowisko zostało otoczone i Linnet przypomniały się chwile, gdy zabito jej rodziców, a ją i dzieci popędzono do osady Indian.

Przysunęła się do Żółtej Ręki pod krzakiem jeżyn. Ostre kolce wbijały się w jej skórę. Nagle zaczęła myśleć szybko. Szalony Niedźwiedź znajdzie ich i zabije, tak jak prawdopodobnie zabił już Devona. Siebie nie mogła uratować przed Indianami, ale Zółta Ręka miał jakieś szanse.

Odepchnęła się od chłopca, potoczyła po niewielkiej pochyłości i wylądowała u stóp Szalonego Niedźwiedzia.

Indianin uśmiechnął się krzywo; schylił się, pociągnął ją za włosy i podniósł z ziemi. Odwrócił się do reszty, powiedział coś, po czym szarpnął jej głowę tak mocno, że mało jej nie urwał. Jego czterej towarzysze uśmiechnęli się z aprobatą, gdy przerzucił ją przez siodło, po czym sam szybko wskoczył na konia.

Jechali kilka godzin. Ciało Linnet boleśnie obijało się o koński grzbiet. Gdy się zatrzymali, Szalony Niedźwiedź zepchnął ją z konia i mimo że starała się wylądować na stojąco, upadła w kurz drogi.

Ostry kobiecy głos kazał jej unieść głowę. Miała przerażające poczucie powtarzającej się historii, gdyż głos należał do tej samej kobiety, która uderzyła ją, gdy poprzednim razem była w tym obozie. Nie czuła, że od tego czasu minęły całe trzy lata. Miała wrażenie, że nigdy stąd nie wyjeżdżała. Wpatrywała się w obserwujące ją twarze, szukając pary niebieskich oczu, ale ich nie znalazła.

Szalony Niedźwiedź pociągnął ją za włosy i postawił. Powiedział coś do kobiet w ich narzeczu, a one zachichotały i powoli zbliżyły się do Linnet, patrząc na nią groźnie. Zatrzymały się, gdy do obozu wbiegł starszy kościsty mężczyzna o zwiotczałych mięśniach. Wyglądał na niezwykle podekscytowanego i wskazywał palcem Linnet, a potem coś, co trzymał w dłoni, wymachując rękami w kierunku miejsca, gdzie pojmano Linnet.

Szalony Niedźwiedź chwycił przedmiot podany mu przez przybyłego i podsunął go przed twarz Linnet. Rozpoznała sakiewkę, którą widziała u Żółtej Ręki. Czyżby schwytano chłopca? Szalony Niedźwiedź uderzył ją w twarz tak mocno, że z trudem utrzymała się na nogach.

Wydał jakieś rozkazy kobietom, które przewróciły ją na ziemię i związały ostrym, wrzynającym się w skórę sznurem. Potem podniosły ją i zaczęły podrzucać, bawiąc się nią, aż przerwało im ostre szczeknięcie – rozkaz Szalonego Niedźwiedzia. Wrzuciły ją do ciemnego, pustego szałasu. Upadek oszołomił ją. Gdy oprzytomniała, stwierdziła, że znów znajduje się w niskiej ziemiance, tak samo jak po śmierci rodziców. Tyle że tym razem nie mógł jej uratować żaden błękitnooki pól-Indianin

22

Witaj, kocmołuchu.

Linnet nie mogła się poruszyć, mając nogi związane z rękami, ale poznała ten głos i łzy wypełniły jej oczy. Jak dobrze wiedzieć, że on żyje! Zapewne już niedługo, ale żyje.

– Możesz się odwrócić?

Nie było to łatwe i miała wrażenie, że jest rybą trzepocącą się na piasku. Wolałaby jednak umrzeć niż zaprzestać prób zobaczenia Devona. Udało jej się dopiero po chwili.

– Deyon! Co oni ci zrobili?

Chciał się do niej uśmiechnąć, ale wyschnięte usta odmówiły posłuszeństwa.

– Zabawiali się. Ale dlaczego ty tu jesteś? Powinnaś być bezpieczna z Mirandą. Przysuń się bliżej.

Posłuchała go.