Выбрать главу

– Pocałuj mnie – powiedział ochryple. – Potrzebuję ciebie.

Nie pytając. O nic, pocałowała go i zrozumiała, że jego wyschnięte usta potrzebowały wilgoci, którą mogła mu dać. Przerwał, a jego oczy zabłysły.

– Stara indiańska sztuczka? – zapytała.

– Nie. Macalisterów. Linnet, dlaczego tu jesteś? Nie powinnaś.

– To ty tak mówisz, Devonie. Mam nóż.

Niemal podskoczył, choć jego ciało było tak samo skręcone jak jej.

– Jest przywiązany do mojego uda, tylko nie wiem, jak się do niego dostać.

Wyraźnie myślała z trudem.

– Szybko. Nie mamy czasu. Możesz się trochę podnieść?

– Jak chcesz go wziąć?

– Zębami-odparł.

Linnet uniosła się, wytężając wszystkie mięśnie. Deyon uniósł jej spódnicę i halki zębami tak wysoko, że odsłonił majtki. Tasiemka, która je przytrzymywała, była zawiązana i nie mógł sobie z nią poradzić.

– A niech to, Linnet. Musiałaś to tak zasupłać?! Uśmiechnęła się usłyszawszy jego słowa. Silnym szarpnięciem rozerwał tasiemkę, odrywając kawałek lnu z majtek. Nóż Phetny przywiązany był do wewnętrznej strony uda, druga noga była otarta na wysokości rękojeści.

Zanim opuścił głowę, by wyjąć nóż, popatrzył przez chwilę na jej lśniące ciało koloru kości słoniowej. Zabieranie noża zajęło mu podejrzanie dużo czasu.

Linnet zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczona. Przewróciła się na brzuch, by Deyon mógł przeciąć sznur pętający jej dłonie i stopy. Jak dobrze było znów się przeciągnąć!

Devon wypuścił nóż z zębów i opadł twarzą na ziemię, zbyt zmęczony, by rozwiązać jej ręce. Po chwili odezwał się.

– Lynna, możesz mnie uwolnić?

Zawstydziła się. Był ranny, a mimo to starał się być uprzejmy.

– Szybko, Lynna, szybko.

– Tak, Devonie. – Miała ręce związane z tyłu i uklękła, by podnieść nóż. Nie drgnął, gdy przecisnęła ostrze pod sznurem, który związywał jego dłonie ze stopami. Starała się opanować straszliwe podejrzenia, gdy Deyon, uwolniony, nie zmienił pozycji.

– Obawiam się, że zbyt długo leżałem tak skręcony. Możesz mi oswobodzić ręce?

Niełatwo było opanować strach i drżenie rąk, gdy piłowała sznur. Był tak mocno zaciśnięty, że z trudem znalazła miejsce, w które mogła wcisnąć ostrze.

– Nie bój się, że mnie skaleczysz – szepnął Deyon.

– Możesz mi nawet odciąć rękę, a ja nawet nie poczuję. Byle szybko.

W pewnym momencie zahaczyła nożem o jego skórę, ale nawet nie drgnął i zrozumiała, że on naprawdę ma zdrętwiałe, nieczułe ręce.

Gdy go rozwiązała, powoli poruszył ramionami.

– Daj mi nóż, Linnet – powiedział cicho, po czym przeciął sznury przy jej nadgarstkach.

– Już od dłuższego czasu jestem… w tym stanie. Obiecaj mi coś. Jeśli gdzieś po drodze upadnę, zostaw mnie. Nie chcę, byś jeszcze raz dostała się w ręce Szalonego Niedźwiedzia. Rozumiesz mnie?

– Doskonale – odparła spokojnie.

– Obiecujesz?

Wyciągnęła ręce przed siebie i roztarła nadgarstki.

– Nie. Oddaj mi nóż, rozetnę ci więzy na stopach.

– Lynna, proszę.

– Deyon, nie traćmy czasu. – Gdy rozcinała sznur, stwierdziła, że jego nogi są mokre, po chwili dotarło do niej, że to krew. Nie było czasu na płacz i rozmyślania. – Możesz iść?

– O ile mi pomożesz.

Linnet wstrzymała oddech i odcięła kawałek płótna ze ściany namiotu, po czym wyjrzała, czy nie dostrzeże kogoś w zapadającym zmroku. Ludzie Szalonego Niedźwiedzia byli leniwi i nie wystawili straży, a teraz, gdy ich wódz udał się na poszukiwania Żółtej Ręki, jeszcze mniej przejmowali się dyscypliną.

– Pusto – szepnęła i podała mu rękę. Pomogła mu stanąć. Jego twarz była maską skrywającą wszelkie uczucia. Skinął głową, a ona wyprowadziła go w las. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, by zauważyć, że jego dopiero gojące się oparzenia znów się jątrzą. Nie pytała, co zrobił z nim Szalony Niedźwiedź.

Deyon w milczeniu pozwolił się prowadzić. Przez godzinę szli wolno i Linnet czuła, że Deyon nie wytrzyma już ani chwili dłużej. Gdybyż miała dość siły, by go nieść… Tymczasem dotarli na brzeg rzeki. Na powierzchni wody unosiły się drewniane Mody. Linnet pomyślała, jaką katastrofą była dla kogoś utrata tak starannie przygotowanego budulca. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Ona nie ma dość siły, by nieść Devona, ale może rzeka…?

– Devonie, czy gdybym cię sprowadziła do wody, miałbyś dość siły, by trzymać się takiej kłody?

Potwierdził ruchem głowy. Podprowadziła go z wysiłkiem na brzeg. Zauważyła, że wstrzymał oddech po pierwszym zetknięciu z boleśnie zimną wodą. Miał na sobie tylko grube lniane spodnie. Gdy zanurzył się głębiej, chłód oszołomił go, a woda obmyła rany. Zelżał ból stóp i Deyon poczuł się lepiej.

– Mądra jesteś, Lynna – powiedział, kładąc się na wodzie.

– Moja guwernantka nauczyła mnie, co robić z rannymi mężczyznami w dzikich lasach Kentucky.

Przerzucił ramię przez kawał drewna i popatrzył na Linnet, nie wiedząc, czy ona żartuje.

– Nie rozmawiajmy. Wkrótce zaczną nas szukać powiedział i oparł policzek na szorstkim drewnie; nareszcie mógł trochę odpocząć.

Dryfowali tak przez kilka godzin. Słońce zaszło, otuliła ich noc. Chwilami Deyon wyglądał tak, jakby miał zasnąć, a wtedy Linnet zdwajała uwagę, gotowa go złapać, gdyby się ześliznął z kłody.

– Kiedyś ja się tobą zaopiekuję – szepnął w którejś z takich chwil.

– Cieszę się – odparła, całując go w ucho.

Usłyszeli na brzegu konie, ledwo uchwytny dźwięk.

Ramię Devona wcisnęło Linnet między jego pierś a drewno. Bała się głośniej odetchnąć. Długo po tym, jak przestali cokolwiek słyszeć, Deyon uwolnił ją Z niewygodnej pozycji. Popatrzyła na niego pytająco.

– Twoje włosy – wyjaśnił. – Zbyt jasne. – Oparł się na kłodzie drewna.

Gdy wstało słońce, Linnet stwierdziła, że muszą się gdzieś zatrzymać, by odpocząć i coś zjeść.

– Deyon? – zapytała cicho.

Uniósł powieki, ukazując swe błękitne, błyszczące oczy.

– Myślałem, że to sen – odparł, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – Pomyślałem, że gdy otworzę oczy, nie będzie cię tu, że sobie to wszystko wymyśliłem.

Pogładziła go po gęstych czarnych włosach.

– Pozostają ci tylko marzenia, bo odtąd tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.

Uśmiechnął się szeroko.

– Gdy już się z tego wygrzebiemy, postaramy się o jeszcze kilka takich Mirand.

Popatrzyła na niego z niesmakiem.

– Czy ty nie potrafisz myśleć o niczym innym?

To już

– Przestań, wiem. Tak długo.

Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.

– Deyon – zaczęła poważnie. – Nie wiem, co teraz robić. Potrzebujesz ciepła i odpoczynku, oboje musimy coś zjeść.

Uniósł głowę i rozejrzał się.

– Jeszcze nie jesteśmy dość daleko od Szalonego Niedźwiedzia. Nie możesz jeszcze tak popłynąć przez jakiś czas?

– Mogę, jeśli ty dasz radę.

– Dam – odparł i zamknął oczy.

Po południu zaczęło padać, co ucieszyło Linnet, bo kark i ramiona bolały ją od słońca. Ciemna skóra Devona była najwyraźniej odporna, a rany zaczęły się zasklepiać. O zachodzie słońca deszcz ustał i Deyon pomógł Linnet doholować kłodę do brzegu. Trudno jej było uwierzyć, że aż tak osłabła, ale przecież przez dwadzieścia cztery godziny dryfowała bez jedzenia.

Devon opadł na miękkie posłanie z liści.

– Znajdź coś do jedzenia, kobieto – powiedział i zamknął oczy.

Stanęła nad nim, przyglądając mu się, a on uchylił jedno oko, wyraźnie rozbawiony.