– Zapłacisz za to, Devonie Macalister – powiedziała, ale on zamknął oko i uśmiechnął się błogo.
Powoli weszła w las. Lasy w Kentucky pełne były zwierzyny, owoców i orzechów. Zadarła spódnicę, nazbierała w nią dojrzałych jagód i zaniosła je Devonowi. Podawała mu owoce, a on żuł je powoli.
Nagle popatrzyła na niego uważnie.
– Jak długo nie jadłeś?
Lekko wzruszył ramionami.
– Kilka dni. Zatraciłem rachubę czasu. – Popatrzył na nią z miłością. – Nie spodziewałem się, że jeszcze ciebie zobaczę, Lynna. Nie powinnaś była przyjeżdżać.
– Już raz cię straciłam, bo myślałam, że nie ma dla nas nadziei, ale nie mam zamiaru robić tego po raz drugi. Poza tym Squire powiedział, że ode mnie uciekłeś.
Nie odezwał się; wpatrywał się w jagody.
– Wiem, że to on… Wiem, co zrobił – dodała.
– Spodziewałem się, że się domyślisz – powiedział Deyon, wkładając jagody do ust. – Teraz odejdźmy od rzeki i prześpij my się. Jutro ruszymy na piechotę.
– Ale jak? Twoje stopy są w opłakanym stanie.
Dotknął jej mokrej sukni.
– O ile pamiętam, masz na sobie dość szmat, by zrobić mokasyny, a może nawet jeszcze kilka koszul.
– Oczywiście. – Wstała, uniosła spódnicę i oderwała jedną warstwę halki. Deyon patrzył na nią, ale nie odzywał się. Podarła materiał na pasy i owinęła nimi jego stopy, starając nie przyglądać się krwawej masie. Gdy podniósł się na nogi, odwróciła się, nie mogąc znieść jego martwego spojrzenia, maskującego ból. Czasami zachowywał się jak prawdziwy Shawnee. Nie uszu daleko i przez cały czas on pomagał jej nie zgubić szlaku.
W końcu zatrzymali się i zasnęli osłonięci skarpą wąwozu. Linnet zdjęła przedtem bandaże z jego stóp i ułożyła się wygodnie w jego ramionach.
Coś połaskotało ją w nos i skrzywiła się, po czym otworzyła oczy. Deyon pocałował jej ciepłe od snu, miękkie usta, a ona objęła go za szyję.
– Nie, mój ptaszku. Nie tutaj. Musimy iść.
Popatrzył na otaczające ich drzewa.
– Nie czuję się tu bezpiecznie. Jadą za nami i są już blisko.
– Kto? – Oczy Linnet rozszerzyły się.
– Nie wiem. Musimy poruszać się szybko i cicho.
Rany na stopach Devona zaczęły się jątrzyć, świeżo zmienione bandaże nie na wiele się zdały.
Szli powoli, z wysiłkiem. Deyon lepiej niż Linnet wytrzymywał to tempo. Linnet była otumaniona, nie pytając o nic szła za nim. Czasami Deyon przystawał; wyglądał, jakby węszył.
– Devonie… – zaczęła, ale powstrzymało ją jego groźne spojrzenie.
Był świadom jej ciężkiego, głośnego chodu. On sam, chociaż o wiele cięższy, stąpał ostrożnie i lekko. Jeszcze raz zatrzymali się, by zjeść trochę jagód, ale gdy Linnet trzęsącymi się rękoma wciskała sobie do ust owoce, Deyon wciąż wyglądaj na bardzo czymś przejętego.
– Chodź – powiedział tak cicho, że ledwie go usłyszała.
Popatrzyła z żalem na nie zjedzone jagody. Spojrzała na plecy Devona, a potem świat zawirował wokół niej i poczuła się najpierw bardzo ciężka, potem lekka. Ugięły się pod nią kolana i upadła.
– Linnet! – Deyon chwycił ją w ramiona. – Linnet – powtórzył.
Zdziwiona otworzyła oczy. Usiłowała usiąść, ale przytrzymał ją zdecydowanie.
– Upadłam?
– Tak – odparł, krzywiąc się nieznacznie. – Chyba przeceniłem twoje siły. Widzisz tamte skały?
Uniosła głowę i przytaknęła.
– Dasz radę tam dojść?
– Oczywiście. – Spróbowała usiąść, ale znów przytrzymał ją, patrząc na nią gniewnie.
– Linnet! Mam już dość tego twojego „oczywiście”
– wypowiedział to, naśladując jej akcent. – Wciąż zapominam, że nie jesteś przyzwyczajona do takiego życia. Powinnaś mieć dość zdrowego rozsądku, żeby mi powiedzieć, że nie dajesz rady. A teraz już przestań być taka samodzielna. Doczołgamy się jakoś do tych skal, tam zbuduję jakieś schronienie.
– Ale co z tobą, Devonie? To ty jesteś ranny. – Dotknęła jego ramienia. – Przecież jesz tylko tyle co ja.
– Gdy się to skończy, zabiorę cię do mojego dziadka. Gdy miałem przejść inicjację, bardzo się bal, żeby domieszka krwi białych w moich żyłach nie sprawiła, że stanę się słaby. O mały włos nie postradałem życia. Ogień i Szalony Niedźwiedź są niczym w porównaniu z próbami, które staruszek dla mnie wymyślił.
– Ale to niemożliwe. Nie miałeś żadnych blizn!
Uśmiechnął się do niej.
– Miło wiedzieć, że się przyglądałaś.
Odwróciła wzrok.
– Ruszajmy już do tych skał.
– Powiedz, czy wszystkie angielskie dziewczyny są takie jak ty?
– Ależ nie. Obawiam się, że przynoszę wstyd swojej nacji. Gdyby mój ojciec dowiedział się o tym wszystkim, co zrobiłam od chwili, gdy cię poznałam, pewnie by się nie przyznał, że jestem jego córką.
Usiadła oparta o kamień i patrzyła, jak Deyon obrywa z drzewa gałęzie, by zrobić z nich dach.
– Lynna – powiedział miękko. – Opowiedz mi o swojej rodzinie. Po co opuszczaliście Anglię, skoro mieliście pieniądze?
Opowiedziała mu o dzieciństwie, które upłynęło w luksusie; o tym, że zawsze miała to, czego zapragnęła. I o tym, że gdy upadły kopalnie ojca, zostawił wszystko I ruszył w nieznane, nie oglądając się za siebie.
– Czy to przez to, że miałaś tylu służących, zrobiłaś się taka ważna?
Zignorowała tę uwagę.
– Jeśli ze mną zostaniesz, nie będziesz miała dużego domu ani tylu ludzi dookoła siebie – powiedział zapalczywie. – Moja matka…
– Nie wszyscy bogaci ludzie są tacy sami, tak jak Indianie i zadufani w sobie właściciele sklepów! Gdybym pragnęła bogactw, wyszłabym za mąż za któregoś z tych, którzy starali się o mnie w Anglii. A poza tym twoja matka mogła mieć jeszcze inny powód do wyjazdu, nie samo tylko pragnienie posiadania jedwabnych sukien. Może bała się, że jej synowie zginą z ręki Indian, że jej mąż zostanie rozszarpany przez niedźwiedzia, a przyjaciele zginą w pożarze. – Odwróciła się, starając się zapanować nad gniewem.
– Może szepnął Devon, zajęty budową schronienia.
Dopiero po dłuższej chwili Linnet odezwała się znowu.
– Co z tym, kto nas śledził?
– Nie śledził, tylko śledzi, jak przypuszczam. Od czasu, gdy wyszliśmy z rzeki. Gdyby to był ktoś od Szalonego Niedźwiedzia, już dawno zrobiłby jakiś ruch. Ten tylko idzie za nami, więc robi to chyba jedynie z ciekawości.
– Słyszałeś go? Nadsłuchiwałam, ale nic nie usłyszałam.
Popatrzył na nią jak na trzygłowe dziwadło.
– Boże mój! Przecież on robi więcej hałasu niż stado bawołów. To musi był duży, ciężki mężczyzna. Chodzi sztywno, chyba jakiś biały
Popatrzyła na niego zaaferowana, po czym rozejrzała się wokół.
– Gdzie jest teraz? – zapytała ciszej.
– Odszedł jakiś czas temu, gdy zemdlałaś. Może chciał znaleźć coś do jedzenia, a może po prostu znudziło mu się podglądanie! Tak czy inaczej, wolałbym cię tu samej nie zostawiać.
– Tak? A cóż mi można ukraść?
Pokiwał głową rozbawiony, a ona poczuła, że policzki jej Poczerwieniały.
– To chyba moja wina – powiedział, układając gałęzie na kamieniach – Przez ostatnie trzy lata powinienem był trzymać cię stale przy sobie. Wtedy wiedziałabyś, co ci można ukraść.
Uśmiechnęła się do niego w przypływie radości.
– Zostań tu, a ja zdobędę coś do jedzenia. Będę w zasięgu głosu, więc jeśli choć ruszysz nogą, usłyszę. Usłyszę też, jeżeli ktoś obcy się tu pojawi. Rozumiesz?
– Tak.
Zagłębił się w las, Widoczny na tle głębokiej, ciemnej zieleni. Linnet nie wiedziała nawet, kiedy zamknęła oczy, poczuła dopiero pocałunek Devona.