– Proszę. – Podał jej owoce. – Mam też dwa króliki, ale nie chcę tu rozpalać ognia.
Zjadła chciwie owoce. Nawet tak osłabła, w ciemności wyczuwała zmęczenie Devona. Rozciągnięty na ziemi, ledwie mieścił się w szałasie. Przyciągnął do siebie Linnet. Leżała przez chwilę, słuchając jego spokojnego oddechu, czując jego ziemisty zapach. Przypomniał jej się bal, na którym była, gdy miała czternaście lat. Miała na sobie białą satynową suknię z żółtą jedwabną narzutką. We włosy wpięła żółtą różę. Przypomniała sobie, jak kłaniali się jej wysocy, ciemnowłosi, przystojni młodzieńcy. „Panno Linnet, czy mogę prosić do tańca?” Te słowa brzmiały jej jeszcze w uszach, gdy przytuliła się do Devona.
– Lynna.:
– Tak? – szepnęła, niemal dotykając wargami jego ust.
– Już mi raz powiedziałaś nie, ale chciałbym się teraz z tobą kochać. Czy znów mi odmówisz?
Nie odpowiedziała, tylko ujęła w dłonie jego twarz.
Zawsze go pragnęła; teraz jej strach, długa podróż z Żółtą Ręką, przerażenie, gdy zobaczyła, że jest ranny – wszystko to rozpaliło jej namiętność, tęsknotę i desperację.
– Ciii – uciszył ją i pocałował w skroń, a Linnet poczuła, że ciężkie Izy spływają jej po twarzy.
Devon zrozumiał. Było mu smutno, że nie może jej obiecać, że to już ostatni raz musiała przejść przez piekło. Żartował, zagadywał ją, starając się ukryć przed nią niebezpieczeństwo, jakie im groziło. Szalony Niedźwiedź był leniwy i Devon miał nadzieję, że już ich nie śledzi. Ale nie było pewności. Jeszcze nie powinni byli się zatrzymywać, Devon nie chciał jej uświadamiać, jak bliska mogła być ich śmierć. Niezależnie od tego, czy Linnet zadawala sobie z tego sprawę czy nie, była bliska wyczerpania, on zaś był zbyt słaby, by ją nieść.
– Kocham cię, Lynna, pamiętaj. Kocham cię.
– Tak, Devonie, tak.
Nie zależało jej już na miłosnych wyznaniach tylko na tym, by poczuć na sobie tego mężczyznę. Przebiegła palcami wzdłuż jego boków. Jego dotknięcie oszołomiło ją. Miała ochotę krzyczeć z rozkoszy. Wygięła się ku niemu z wyczekiwaniem, przyciągnęła go do siebie. Potem krzyknęła, ale nie uciszył jej, bo i nim samym zawładnęły silne emocje.
Pochyłu się nad nią, przyglądał się jej bladej twarzy i jasnym włosom. Uśmiechała się marzycielsko, tajemniczo jak kot. Poruszył się, a ona otworzyła natychmiast oczy i oplotła go nogami w pasie.
– Nie! Nie odchodź. – Nie mogła się nim nasycić; wciąż pamiętała, że już kiedyś ją zostawił.
– Nigdy, kochanie. Nie ruszę się stąd przez całą noc, jeśli tylko tego chcesz. Nie jest ci ciężko?
Zamknęła oczy i uśmiechnęła się kocim uśmiechem.
– Wytrzymam – szepnęła i zaraz potem zasnęła zadowolona, nieświadoma niebezpieczeństwa.
23
Był wczesny ranek, gdy obudziło ją poruszenie się Devona. Zsunął się z niej i naciągając spodnie wpatrywał w szarzejące niebo, potem w las. Jedno ostrzegawcze spojrzenie powstrzymało Linnet od poruszenia się. Po chwili Devon zniknął gdzieś, a ona przekręciła się na brzuch. Nadsłuchiwała i wypatrywała dokoła, ale nic nie zauważyła. Zaczęła przysypiać.
– Znów się spotykamy.
Linnet otworzyła oczy, ale nie popatrzyła w górę, bo poznała ten głos i przestraszyła się.
– Przypuszczam, że Mac usłyszał moje nadejście – dodał.
Odwróciła się i popatrzyła na odzianą w białą skórę postać Corda Macalistera. Szczelniej owinęła się halką, którą Devon przed wyjściem okrył jej nagie ciało.
– Nie musisz tak na mnie patrzeć. – Uśmiechnął się, a ona, wbrew samej sobie, poczuła przypływ sympatii do niego. Wiele kobiet reagowało tak na jego urodę.
– Dlaczego tu jesteś? – zapytała, zdając sobie sprawę, że prezentuje się niezbyt godnie.
– Zauważyłem was, kiedy płynęliście rzeką. Wyglądaliście tak, jakbyście potrzebowali pomocy.
– Myliłeś się – odpowiedział mu Spokojny glos Devona.
Nie usłyszała, jak nadchodzil, a sądząc po zdziwieniu malującym się na twarzy Corda, on także nic nie zauważył. Przez chwilę w jego oczach pojawił się gniewny błysk. Potem uśmiechnął się leniwie.
– Mac, miło cię znowu widzieć. 1ym razem okazja jest bardziej sprzyjająca. – Wydal dźwięk, który zapewne miał być śmiechem.
Linnet nie mogła nic odczytać z twarzy Devona. Stal na szeroko rozstawionych nogach, spoglądał surowo.
– Przyniosłem kilka ptaków – ciągnął Cord. – Pomyślałem, że wam się przydadzą.
Devon skinął głową, a Linnet wiedziała, że zrobił to tylko ze względu na nią.
Owych pięć ptaków zostało nadzianych na ruszt. Opiekające się nad ogniskiem mięso Linnet uznała za najpiękniejszy widok na świecie. Mięso było różowe, soczyste. Cord uśmiechnął się, gdy oderwała nóżkę pokrytą złotawą, przypieczoną skórką. Sam też zabrał się do jedzenia. tylko Devon stał nieruchomo, przyglądając mu się uważnie. Linnet nic nie mówiła. To konflikt między braćmi, nie mogła się do tego wtrącać.
Cord oblizał palce, przyglądając się nadjedzonej porcji.
– No, Mac, tak się wita dawno utraconego brata? Przyjrzał się Devonowi; zauważył, że ten nie jest zaskoczony. – Mówiłaś mu?
– Tak- odpowiedziała Linnet. – Devonie, nie zjadłbyś czegoś?.
Nie odezwał się. Cord zachichotał.
– Chyba. się boi, że gdy tylko spuści ze mnie wzrok, ucieknę z tobą…, znowu – dodał z błyskiem w oku, gdy przesunął wzrok z jej twarzy na drobne ciało. Pod rozerwanym rękawem widoczne było nagie ramię. – Tyle że ja tu przyjechałem, żeby się z nim pogodzić. Myślałem o tym trochę i doszedłem do wniosku, że łatwiej o nową kobietę niż o brata i jeśli tylko on też tak uważa, chciałbym zacząć wszystko od nowa.
Linnet popatrzyła na nieodgadnioną twarz Devona. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak trudno jest wybaczyć rzeczy niewybaczalne. Wstała i wyciągnęła do niego rękę.
– Przejdziesz się ze mną?
Wstał w milczeniu, wyraźnie wahając się, czy może spuścić Corda z oczu. Odeszli spory kawałek od obozu, gdy się odezwał.
– Linnet, jeśli sądzisz, że mnie przekonasz…
– Nie mam zamiaru do niczego cię przekonywać – przerwała. – Potrzebowałam tylko trochę spokoju. Ciągle myślę o tym, że zmarnowaliśmy całe trzy lata. Pomyślałam, że może zechcesz mnie pocałować.
Uśmiechnął się chytrze.
– Może zechcę – powtórzył, przedrzeźniając ją. Chwycił ją w ramiona i przycisnął mocno, nie zważając na to, że uniósł ją kilka centymetrów nad ziemię.
– Cieszę się, że już po wszystkim – szepnęła.
– Masz na myśli niebezpieczeństwo?
– Tak. – Całowała go w szyję.
– Linnet! – Pochylił się, wsunął ramię pod jej kolana i uniósł ją. – Nie pozwolę ci odejść. Nie pozwolę, byś choćby na chwilę zniknęła mi z oczu.
Uśmiechnęła się szczęśliwa.
– Nie spodziewałam się, że kiedyś będziemy to mieli za sobą. A ty?
Całował ją, pochłaniał. Nagle przerwał i w jego oczach pojawił się gniew.
– Wiem, do czego zmierzasz, Linnet Blanche Tyler.
Popatrzyła na niego zaskoczona.
– Nie wiem, o co mnie…
– Wiesz i nie patrz na mnie tak niewinnie. Takie z ciebie niewiniątko, jak… no, nie wiem, ale przejrzałem cię i lepiej daj sobie z tym spokój.
Otarła się o niego.
– . O co ci chodzi?
Chwycił ją za brodę, zmuszając, by popatrzyła mu w oczy
– Wiem, że są tacy, którzy pozwalają, by rządziły nimi żony, ale ja do nich nie należę Powinnaś się do tego przyzwyczaić. Co prawda spędziłaś cale życie w szkole, ale ja też nie jestem kompletnym idiotą i potrafię przejrzeć twoje sztuczki.