Dopiero nocą dotarli do nowego obozu Szalonego Niedźwiedzia. Tutaj, zamiast umieścić więźniów w jakiejś chacie, przywiązano ich do dwóch, oddalonych od siebie o jard pali. Pilnowali ich dwaj mężczyźni trzymający w ogorzałych rękach pałki. Reszta zajęła się rozmowami, śpiewem. Z rąk do rąk krążyły dzbany z domową whiskey. Tylko raz Linnet spróbowała powiedzieć coś do Devona, a ból, jaki dźwięczał w jego głosie, powiedział jej więcej niż jakiekolwiek słowa.
Stali tak przez całą noc. Kobiety szturchały ich ostrymi patykami, mężczyźni tylko się przyglądali.
– Czy to nastąpi rano? – szepnęła Linnet, starając się zapanować nad obolałym ciałem.
– Tak – powiedział bardzo cicho. – Lynna, chcę ci powiedzieć…
Wyprężyła się, by móc na niego spojrzeć.
– Nie mów nic, proszę. Wiedziałam, co może mnie spotkać, gdy wyjeżdżałam ze Spring Lick.
Wpatrzony w drzewa modlił się do bogów swoich dziadków. Modlił się o siłę wytrwania. Nie bał się bólu, tylko utraty Linnet, tego, że nie zniesie jej cierpienia.
Odgłos wystrzału sprawił, że wszyscy się poderwali. Devon zauważył, że w miejscu, gdzie chwilę temu była trawa, wyrósł krzak. Było coś znajomego w tym kształcie, w sposobie, w jaki ten wąski, długi cień się poruszał. Zamrugał oczami, by widzieć ostrzej. Nie! To niemożliwe!
Wszyscy czterej Indianie chwycili łuki – słaba obrona przeciw strzelbom.
– Co to? – zapytała Linnet, ale umilkła widząc Szalonego Niedźwiedzia.
Rozległ się kolejny wystrzał i jeden z Indian upadł
– miał sporą dziurę w piersi. Linnet zamknęła oczy. Opuściła głowę, by nie widzieć masakry, która miała się rozegrać tuż przy niej. Nie widziała Szalonego Niedźwiedzia unoszącego ostry topór nad głową Devona, nie widziała też mężczyzny, który zaatakował Indianina widłami.
Devon wykręcił głowę w jej stronę.
– Linnet! Patrz! Patrz! – krzyknął.
Wokół rozbrzmiewały krzyki, jęki i bała się podnieść głowę.
– Linnet!
W końcu jego nawoływania odniosły skutek i uniosła głowę. Zobaczyła Agnes Emerson ładującą strzelbę. Linnet rozejrzała się z niedowierzaniem. Wszyscy tu byli! Wszyscy mieszkańcy Sweetbriar nacierali na obóz Indian – Esther, Doil, Wilma i Floyd, Lyttle i Agnes, Phetna, Gaylon, Corinne i Zółta Ręka oraz wielu innych, których nawet nie znała. Sweetbriar! Kochane, wspaniałe Sweetbriar! Przyszli, gdy najbardziej ich potrzebowała, gdy oboje ich potrzebowali.
– Żyjesz? – Wilma Tucker przecięła jej więzy.
Linnet nie mogła mówić. Rozpłakała się tylko, a Wilma serdecznie przytuliła ją do piersi.
– Co z nimi zrobimy? – zagrzmiał glos Agnes.
Linnet wyjrzała ponad ramieniem Wilmy; zobaczyła, że Devon podnosi się z ziemi. Łzy spływały jej po twarzy. Przytuliła się mocno do ukochanego, próbując opanować jego drżenie.
– Nic mi się nie stało, Devon. Naprawdę.
– 0, widzę, że przestaliście ze sobą wojować, przynajmniej na razie.
Linnet odwróciła się, słysząc charakterystyczny glos Gaylona. Za jego plecami stal Doli. Devon uniósł głowę i jego uścisk zelżał. Uśmiechnęła się do niego, wypuściła go z objęć i podbiegła do Dolla; rzuciła mu się na szyję, niemal zwalając go z nóg. Wszyscy zaczęli się ściskać, śmiać, cieszyć.
Corinne zbliżyła się do Linnet.
– Nie jesteś na mnie wściekła za tamto kłamstwo?
– Nie – odparła z namysłem Linnet. – Wszystko skończyło się dobrze i tylko to się liczy.
Corinne westchnęła i odwróciła wzrok, a Worth Jamieson przedstawił z dumą swoją nową żonę.
– O co chodzi, chłopcze, boisz się znów ją stracić? Linnet odwróciła się; zobaczyła stojącego tuż za nią Devona.
– Nie gniewaj się na niego – ciągnął Gaylon, tym razem mówiąc do Linnet. – Gdybym ja znalazł taką dziewczynę w lesie, też bym o nią drżał.
Linnet popatrzyła na swoją podartą suknię. Spódnica rozdarta była aż do uda, poszarpana bluzka odsłaniała ramię.
– Nic się nie zmieniliście, staruszkowie. Zawsze wtrącacie się tam, gdzie nie trzeba – powiedział kwaśno Devon.
– Gdzie nie trzeba?! – wybuchnął Doll. – Gdy was tu znaleźliśmy…
– Dość tego! – rozkazała Agnes. – Na wypadek gdybyście zapomnieli, chcę powiedzieć, że okolica nie wygląda najlepiej. – Jej słowa sprawiły, że rozejrzeli się.
– Cord – zaczęła Linnet. – Oni zabili…
– Wiemy. – Esther poklepała ją po ramieniu. – Już go pochowaliśmy.
– To dobrze – skwitowała to Agnes. – Teraz musimy pogrzebać tych tutaj. Esther, Corinne. Zabierzcie Linnet i Maca gdzieś na bok, żeby mogli odpocząć. -
Zmierzyła Devona wzrokiem. – I pamiętaj, nie chcę mieć z tobą kłopotów. Już od samego patrzenia na twoje plecy wszystko zaczyna mnie boleć.
– Nie widziałaś jego stóp! – wyrwała się Linnet. Wszyscy zamilkli, by po chwili głośno się roześmiać.
– No, Corinne, zabierz ich gdzieś, tylko nie próbuj ich znowu skłócić jak ostatnim razem – powiedział córce Doli.
– Ależ tato – zaoponowała Corinne. – Jestem już przecież żoną Jonathana. – Zwróciła się do Linnet. – Mam synka.
Linnet miała ochotę opowiedzieć jej o córeczce, ale nie zrobiła tego. Devon nie oddalał się od niej na krok i trzymał ją za rękę. Potrzebowała tego. Bała się, że za chwilę obudzi się przywiązana do pala, wokół którego tańczy Szalony Niedźwiedź.
Szybko pojawili się inni i Agnes wskazała palcem wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, którego Linnet nie znała.
– To Lester Sawrey. Zamieszkał w Sweetbriar, gdy ciebie nie było. – Wyraźnie był to ktoś ważny.
Lyttle poszedł z Jonathanem do koni przywiązanych kilka mil stąd, a reszta zasiadła wokół ogniska. Gdy przyniesiono prowiant, zaczęli jeść.
– Jak tam Lincoln? – Linnet zwróciła się z tym pytaniem do Esther, której pomogła kiedyś przy narodzinach dziecka.
– Boże mój! – wtrąciła się Agnes. – Esther urodziła już kolejne dziecko. Jeśli Mac nie wróci i nie zajmie czymś Dolla w sklepie, ona się wykończy.
Esther ukryła twarz w dłoniach, a Doli uśmiechał się od ucha do ucha.
– Skąd wiedzieliście? – zapytał Devon, patrząc po otaczających go twarzach.
– Phetna – odparł Doli. – Siedziałem sobie na ganku zajęty swoimi sprawami, rozmyślałem o pracy i w ogóle, jak to ja. – Uśmiechnął się zadowolony. – Nagle ta kobieta wciska tę swoją twarz i uśmiecha się do mnie. Od razu się zorientowałem, że to Phetna. Zawsze była tak szpetna, że od jednego spojrzenia na nią można było osiwieć. Nie zmieniła się ani trochę.
Urwał i rozejrzał się po słuchających.
– Potem ktoś mi powiedział, że została poparzona w jakimś pożarze, więc przyjrzałem się dokładniej i stwierdziłem, że może rzeczywiście nie jest już taka brzydka.
Wszyscy, nie wyłączając Phetny, roześmieli się. Lin- net wyczuła, że kobieta znów czuje się potrzebna i że wreszcie jest wśród przyjaciół. Przez cały dzień rozmawiali. Mężczyźni przygotowali szałasy na noc. Wspominali czas spędzony razem w Sweetbriar.
Linnet przypomniała sobie o Cordzie i pomyślała, że bardzo byłby szczęśliwy, słysząc, jak Devon nazywa go bratem. Agnes zrozumiała jej smutek i przypomniała jej, jak bardzo Cord obawiał się starości. Może lepiej, że tak się stało. Linnet nie uwierzyła nawet w jedno jej słowo, ale pocieszała się tym, że może go dobrze wspominać.
Nie wiedzieć czemu niewiele było pytań o Linnet i ta zaczęła się zastanawiać, ile powiedziała im Phetna. Czuła, że się czerwieni na myśl o tym, ile Phetna o niej wie. Słońce zachodziło, dzień zbliżał się ku końcowi. Linnet położyła się, szczęśliwa, że nareszcie wszystko się skończyło, że jest bezpieczna. Rzuciła jeszcze tęskne spojrzenie na Devona. Poprzednią noc spędziła w jego ramionach. Kiedy znów będzie mogła przy nim spać? Prześladowały ją słowa Squire'a. Czy nadal będzie chciał ją poślubić po tym, co przeszli? Dostał już to, czego chciał. Gdy Devon popatrzył na nią, odwróciła wzrok.