– Jestem Caroline Tucker.
– Tucker? Chyba poznałam dziś rano twojego brata.
– Jessiego? Mówił o tobie. Mogę ci w czymś pomóc?
– Dziękuję. Chcę tylko trochę uporządkować to miejsce. To będzie mój dom – dodała z dumą.
Caroline rozejrzała się po walącej się chacie, zastanawiając się, czy tu w ogóle da się mieszkać.
– Ale ja nie mam teraz nic innego do roboty – powiedziała, chwytając drugi koniec ławki, którą Lin net usiłowała wypchnąć na zewnątrz.
Następnymi osobami, które pojawiły się w chacie, były ośmioletnie bliźniaczki Starków, Eubrown i Lissie. Miały identyczne warkocze i zadarte nosy. Chciały poznać dziewczynę Maca, bo tak ją określiła pani Emerson. Corinne się wścieknie!
Całe Sweetbriar obiegła wieść, że Linnet jest ładna. Wkrótce w jej chacie zaczęli się pojawiać pod byle pretekstem niemal wszyscy młodzieńcy mieszkający w osadzie. Linnet wysyłała ich z wiadrami po wodę do strumienia odległego o około sto jardów. W pewnej chwili, gdy przykucnięta zmywała podłogę, zamarła w bezruchu, zobaczywszy przed sobą nagle parę stóp. Na wspomnienie ataku Indian i widoku matki leżącej na ziemi jej serce zaczęło bić jak oszalałe. Podniosła wzrok, ale nie mogła dojrzeć twarzy mężczyzny stojącego tyłem do drzwi.
Wiem, jestem Linnet Tyler. – Wyciągnęła rękę, A on stał oniemiały z uchylonymi ustami Był młody umięśniony, miał szczeciniaste ciemne włosy i nieco zbyt szerokie usta, by mógł uchodzić za przystojnego. Ogólnie rzecz biorąc, był to wyglądający sympatycznie młody człowiek.
– Ty jesteś tą dziewczyną przywiezioną przez Maca -stwierdził raczej niż zapytał, mocnym, miłym głosem.
– Tak zgadza się, a ty? – Nadal nie cofała ręki.
– Worth psze pani. Worth Jamieson. Mieszkam na farmie pięć mil stąd. Dziś przyszedłem tu do sklepu.
Sięgnęła po jego prawą rękę i potrząsnęła nią.
– Miło mi pana poznać, panie Jamieson.
– Wystarczy Worth, psze pani.
Linnet trudno było się przyzwyczaić do amerykańskiego zwyczaju używania tylko imion.
– Mieszkasz w chacie Starego Luke'a?
– Tak, zgadza się.
– Wezmę to. Jesteś za słaba, żeby dźwigać takie ciężary. – Wyjął z jej ręki kubeł pełen wody.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Dziękuję. Nie wiedzieć czemu wszyscy tu uważa ją mnie za słabowitą, ale muszę przyznać, że sprawia mi to przyjemność.
– Panno Linnet, jest Pani najpiękniejszym stworzeniem, jakie w życiu widziałem.
Roześmiała się.
– Dziękuję nie tylko za pomoc, ale i za komplement. A teraz pozwól, że ci to zabiorę. Muszę wyszorować podłogę.
Worth nie oddał wiadra, lecz wniósł je do chaty i postawił na podłodze; rozglądał się przez chwilę, po czym wyszedł. Po kilku minutach Linnet ze zdziwieniem stwierdziła, że jej gość naprawia dziurę w dachu. Uśmiechnęła się do niego, pomachała mu i zajęła się brudną podłogą.
Hej, Mac, widziałeś, co się wyprawia w chacie tej małej? Całe miasto jej pomaga – zawołał Doli Stark ze swojego ulubionego krzesła przy wygaszonym kominku.
– No, widziałem – nadeszła niechętna odpowiedź z przeciwległego kąta. Gaylon przerwał struganie kijka.
– Nawet Wortha Jamiesona pogoniła na dach.
– Wortha? – powtórzył zdziwiony Doli. – Przecież jest płochliwy jak źrebak. Co zrobiła, że na nią w ogóle popatrzył? Nie mówiąc już o naprawianiu dachu.
Gaylon powrócił do swojego zajęcia.
– Już ona tam wie, jak to zrobić. Nawet Mac bił się dla niej z jakimś wyrzutkiem od Szalonego Niedźwiedzia i mówię ci, że wtedy nie była takim pachnidełkiem jak dziś rano.
– Nie możecie porozmawiać o czymś innym? – zapytał Mac znad księgi rozłożonej na kontuarze.
Gaylon i Doli wymienili znaczące spojrzenie. Obaj mieli uniesione brwi i ściągnięte usta.
– Możemy mówić o pogodzie, ale to nie jest takie smakowite jak ta lala, którą tu przywiozłeś – odparł
Gaylon.
– Lepiej ją zaobrączkuj, Mac, zanim się tu pojawi Cord.
– Cord? – powtórzył bezmyślnie Mac.
– A tak, Cord – potwierdził Gaylon. – Słyszałeś o nim, nie? Ten, który ci zeszłej zimy zabrał dziewuchę Trulocków..
– Chyba było trochę inaczej, a poza tym fakt, że to ja przywiozłem Linnet, nie świadczy jeszcze, że jest moja
Doli skrzywił się.
Jasne, że nie. Ale wszyscy chłopcy w okolicy wzdychają do niej.
Devon zatrzasnął księgę..
– Wyraźnie nie macie nic do roboty, może i wy do niej pobiegniecie?
Pewnie, że bym to zrobił, ale boję się, ze ona i mnie zagoni do roboty jak tych wszystkich palantów.
Kiedy mogę, uciekam od roboty, a poza tym wyrosłem już z podrywania. – Doli rzucił ukradkowe spojrzenie na Gaylona.
Mac podszedł do drzwi.
_ No to może ja się przejdę. Potrzebuję trochę świeżego powietrza i spokoju.
_ Jasne, chłopie. I zabierz gwoździe. Słyszałem, że im zabrakło – krzyknął Doli, gdy trzasnęły drzwi.
Devon wyciągnął z kieszeni zwój sznurka i uśmiechnął się. Niedługo miało zajść słońce, a on już zgłodniał. Myśl o kolacji sam na sam z Linnet sprawiła, że uśmiechnął się szerzej.
Dwie godziny później stanął przed drzwiami Linnet, trzymając w garści dwa króliki. Zapukał. Otworzyła i uśmiechnęła się na jego widok. Na jednym policzku miała smugę kurzu.
– Właśnie skończyłam – powiedziała. Wyciągnęła drżącą rękę po króliki.
Nie pozwolił jej ich wziąć. Położył dziewczynie rękę na ramieniu i poprowadzi ją do ławki. • Usiądź i odpocznij. Ja to ugotuję.
– Nie na tym miał polegać nasz układ, Devonie.
– No i co z tego? Pracujesz przez cały boży dzień, odpowiadasz na setki pytań, a gdy przychodzi pora kolacji, wszyscy znikają.
Uśmiechnęła się słabo.
– Nie przejmuj się. Nie mieli na myśli nic złego. Po prostu pilnują własnych spraw.
A ja nie.
– Jestem dla was wszystkich kłopotem. Prawda, Devonie?
– Ależ nie. Poradzisz sobie. Poczekaj tylko, aż wbijesz kilka liter do tej tępej głowy.
– Oh! – Usiadła prosto. – Twoje lekcje!
– Myślisz, że odpowiada mi taki wymęczony nauczyciel jak ty?
– Popatrz tylko na kominek.
Wstał i odnalazł kawałek drewna, na którym napisano coś węglem.
– Tam jest napisane – Devon. A przynajmniej wydaje mi się, że tak się to pisze.
– Nie wiesz? -Był zdziwiony, niemal rozczarowany jej niewiedzą.
– Każde słowo można zapisać na wiele sposobów, zwłaszcza imię. Mogę się tylko domyślać, masz może swój akt urodzenia?
– Akt czego? – Ostrożnie wsunął tabliczkę do kieszeni.
– Papier wypisany przez lekarza, gdy się urodziłeś.
Wpatrzył się w ociekające tłuszczem króliki wiszące nad ogniem.
– Nie było żadnego doktora, kiedy się urodziłem. Tylko mama i kobieta z sąsiedztwa. Ale mam Biblie i tam coś jest napisane.
– To może być to, czego potrzebujemy. Czy możesz to przynieść jutro, jeżeli, oczywiście, zgodzisz się przełożyć pierwszą lekcję?
– Nie chciałbym, żebyś mi tu zasnęła. Zjedzmy coś.
Linnet wstała, ziewnęła ukradkiem i przeciągnęła się, rozprostowując obolałe plecy. Devon odwrócił oczy, nie chcąc wpatrywać się w obcisłą na piersiach bluzkę. Czasami zastanawiał się, czy ona sobie zdaje sprawę z tego, że jest dojrzałą kobietą.
– Powiedz mi, co sądzisz o Sweetbnar.
– Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, nie wiem, jak im się odwdzięczę. Czy znasz Wortha Jamiesona? -
– Jasne – odparł i wbił zęby w apetyczny kawałek mięsa.
– Opowiedz mi o nim.