Выбрать главу

O wpół do jedenastej wieczorem, tego dnia, kiedy Berlioz zginął na Patriarszych Prudach, na górze u Gribojedowa światło paliło się tylko w jednym pokoju, w którym dwunastu przybyłych na posiedzenie literatów oczekiwało z niecierpliwością na Michała Aleksandrowicza.

Siedzący na krzesłach i stołach, a nawet na dwu parapetach okiennych w pokoju Zarządu Massolitu okropnie cierpieli z powodu upału. Przez otwarte okna nie napływała ani odrobina świeżego powietrza. Moskwa oddawała nagromadzone przez cały dzień w asfaltach gorąco i było oczywiste, że noc również nie przyniesie ulgi. Z sutereny ciotczynego domu, w której mieściła się kuchnia restauracji, dobiegała woń cebuli, wszystkim chciało się pić, wszyscy byli zniecierpliwieni i zirytowani.

Beletrysta Bieskudnikow, cichy, starannie ubrany człowiek, o uważnym i zarazem nieuchwytnym spojrzeniu, wyjął zegarek. Wskazówka zbliżała się do jedenastki. Bieskudnikow prztyknął palcem w cyferblat i pokazał go sąsiadowi, poecie Dwubratskiemu, który siedział na stole i z nudów majtał nogami obutymi w żółte półbuty na gumie.

— To przesada — mruknął Dwubratski.

— Chłopiec zapewne zasiedział się nad Klaźmą — powiedziała głębokim głosem Anastazja Łukiniszna Niepriemienowa, sierota po kupcu moskiewskim, która została pisarka i pisywała batalistyczne opowiadania marynistyczne pod pseudonimem “Bosman Żorż”.

— Za pozwoleniem! — powiedział odważnie autor popularnych skeczów Zagriwow. — Sam wolałbym pić teraz herbatkę na tarasie, zamiast zdychać tu z gorąca. Jeśli się nie mylę, posiedzenie wyznaczone zostało na dziesiątą?

— A nad Klaźmą teraz jest przyjemnie — podbechtywała obecnych Bosman Żorż dobrze wiedząc, że Pieriełygino, letniskowe osiedle literatów nad Klaźmą, to czuły punkt wszystkich. — Teraz już na pewno śpiewają słowiki. Zawsze jakoś lepiej mi się pracuje za miastem, zwłaszcza na wiosnę.

— Trzeci rok wpłacam pieniążki, żeby chorą na Basedowa żonę wysłać do tego raju, ale jakoś się na to nie zanosi — jadowicie, z goryczą powiedział nowelista Hieronim Poprichin.

— To zależy od szczęścia — zahuczał z parapetu krytyk Ababkow.

Radość zapłonęła w maleńkich oczkach — Bosman Żorż powiedziała łagodząc swój kontralt:

— Nie trzeba zazdrościć, towarzysze. Są tylko dwadzieścia dwie wille i raptem siedem w budowie, a w Massolicie jest nas trzy tysiące.

— Trzy tysiące stu jedenastu — wtrącił ktoś z kąta.

— No, widzicie — ciągnęła Bosman. — Więc cóż począć? To zrozumiałe, że przyznano wille najbardziej utalentowanym…

— Generalicja! — z otwartą przyłbicą ruszył do boju Głuchariow, scenarzysta. Bieskudnikow udał, że ziewa, i wyszedł z pokoju.

— Sam w pięciu pokojach w Pieriełyginie — powiedział po jego wyjściu Głuchariow.

— Laurowicz w pojedynką zajmuje sześć — zawrzasnął Deniskin — i w jadalni ma dębową boazerię!

— E, teraz nie o to chodzi — zahuczał Ababkow — tylko o to, że jest wpół do dwunastej.

Wszczął się tumult, dojrzewało coś w rodzaju buntu. Zaczęli telefonować do znienawidzonego Pieriełygina, ale dodzwonili się do innej wilii, do Laurowicza, dowiedzieli się, że Laurowicz poszedł nad rzekę i to ich zupełnie wyprowadziło z równowagi. Zadzwonili na chybił trafił do komisji literatury pięknej, na wewnętrzny dziewięćset trzydzieści, i, oczywiście, nikogo tam nie zastali.

— Mógłby chociaż zadzwonić! — krzyczeli Deniskin, Głuchariow i Kwant.

Ach, daremne były to krzyki — Michał Aleksandrowicz donikąd nie mógł zadzwonić. Daleko, daleko od Gribojedowa, w wielkiej, oświetlonej tysiącświecowymi żarówkami sali, na trzech obitych blachą cynkową stołach leżało to, co jeszcze niedawno było Michałem Aleksandrowiczem Berliozem.

Na pierwszym stole leżał nagi, pokryty zaschniętą krwią tułów ze zmiażdżoną klatką piersiową i zmasakrowaną ręką, na drugim — głowa z wybitymi przednimi zębami, z otwartymi, zmętniałymi oczyma, których nie raziło już nawet tak jaskrawe światło, a na trzecim — kupa zesztywniałych szmat.

Przy zdekapitowanym stał profesor medycyny sądowej, anatomopatolog i jego prosektor, przedstawiciele organów śledczych oraz wezwany telefonicznie, oderwany od chorej żony zastępca Berlioza w Massolicie, literat Żełdybin.

Po Żełdybina posłano wóz, który przede wszystkim zawiózł go wraz z przedstawicielami organów śledczych (było to około północy) do mieszkania denata, gdzie dokonano opieczętowania papierów zmarłego, a potem już wszyscy pojechali do kostnicy.

I oto teraz stojący przy zwłokach nieboszczyka dyskutowali, jak będzie dalej — czy przyszyć do karku odciętą głowę, czy też wystawić zwłoki w sali u Gribojedowa po prostu zakrywszy zmarłego aż po podbródek czarną materią?

Tak, Berlioz nie mógł zadzwonić donikąd i doprawdy niepotrzebnie złościli się i krzyczeli Deniskin, Głuchariow, Kwant i Bieskudnikow. Dokładnie o północy cała dwunastka literatów opuściła pierwsze piętro i zeszła do restauracji. Tu raz jeszcze brzydko pomyśleli o Berliozie, ponieważ na werandzie wszystkie stoliki były już oczywiście pozajmowane i musieli zasiąść do kolacji w jednej z owych pięknych, lecz dusznych sal.

Również dokładnie o północy w pierwszej z owych sal coś gruchnęło, zadzwoniło, potoczyło się, zadygotało. I zaraz cienki męski głos przekrzykując muzykę desperacko zawołał: “Alleluja!” Tak zagrzmiał słynny jazzband Gribojedowa. Pokryte kropelkami potu twarze zajaśniały, wydawało się, jak gdyby ożyły wymalowane na suficie konie, lampy jak gdyby zaświeciły jaśniej i nagle obie sale poszły w tany, jakby się zerwały z łańcucha, a za nimi poszła w tany i weranda.

Ruszył w tany z poetką Tamarą Połumiesiac Głuchariow, ruszył do tańca Kwant z jakąś aktorką filmową w żółtej sukni, poszedł w tany powieściopisarz Żukopow. Tańczył Draguński i Czerdaczkin, maleńki Deniskin z olbrzymią Bosman Żorż, tańczyła piękna Siemiejkina — Gall, architekt, w mocnym uścisku anonima w spodniach z białego żaglowego płótna. Tańczyli stali bywalcy i wprowadzeni goście, moskwiczanie i przyjezdni, pisarz Johann z Kronsztadtu, jakiś Witia Kuftik z Rostowa, bodaj że reżyser, z fioletowym liszajem przez cały policzek, tańczyli najwybitniejsi przedstawiciele sekcji poetyckiej Massolitu, a więc: Pawianów, Bogochulski, Sładkij, Szpiczkin i Adelfina Buzdiak, tańczyli młodzi ludzie o niewyjaśnionym zawodzie, ostrzyżeni na bokserów, wywatowani w ramionach, tańczył jakiś wiekowy staruszek z brodą, w którą wplątało się źdźbło szczypiorku, tańczyła z nim chuderlawa, zżerana przez anemię dziewczynina w wygniecionej sukieneczce z pomarańczowego jedwabiu.

Zlani potem kelnerzy nieśli ponad głowami spotniałe kufle piwa, krzyczeli ochryple, z nienawiścią: “Najmocniej przepraszam, obywatelu!” Głos skądś z głośnika komenderował: “Szaszłyk karski raz! Dwie igicze! Flaki po polsku!!” Cienki głos nie śpiewał już, ale porykiwał: “Alleluja!” Łoskot złotych talerzy jazabandu zagłuszało od czasu do czasu szczękanie naczyń, które pomywaczki zsuwały po równi pochyłej do kuchni. Jednym słowem — piekło.

A o północy ukazała się w piekle zjawa. Wszedł na werandę piękny czarnooki mężczyzna ze spiczastą bródką, we fraku i ogarnął władczym spojrzeniem swoje włości. A mówili, a mówili mistycy, że był czas, kiedy mężczyzna ten nie chodził we fraku, tylko przepasywał się szerokim pasem skórzanym, zza którego sterczały rękojeści pistoletów, a jego włosy jak krucze skrzydło przewiązywał szkarłatny jedwab i po Morzu Karaibskim płynął pod jego dowództwem bryg pod czarną trumienną banderą z trupią czaszką.

Ale nie, o, nie! Łżą kusiciele — mistycy, nie ma na świecie żadnych karaibskich mórz i nie pływają po nich odważni do szaleństwa flibustierowie ani korweta nie rusza za nimi w pościg, nie ściele się ponad falami dym z dział. Niczego takiego nie ma i nigdy nie było! Owszem jest przywiędła lipa, są żelazne sztachety i bulwar za nimi… Lód pływa w kompotierce, przy sąsiednim stoliku widać czyjeś przekrwione bycze oczy i jest strasznie, jest strasznie… O, bogowie, o, moi bogowie, trucizny, trucizny!..

I nagle przy stoliku eksplodowało słowo “Berlioz!!!” Jazz nagle rozpadł się i uciszył, jak gdyby ktoś go zdzielił pięścią. “Co, co, co, co?!!” — “Berlioz!!!” — I dalejże zrywać się, dalejże krzyczeć…

Tak, na straszną wiadomość o Michale Aleksandrowiczu dźwignęła się fala zgrozy. Ktoś zakrzątnął się, wołał, że należy niezwłocznie, natychmiast, nie rozchodząc się wystosować jakąś wspólną depeszę i wysłać ją zaraz.

Ale jaką depeszę, zapytajmy, i do kogo? I po co ją wysyłać? W rzeczy samej — do kogo? I jakiż pożytek może mieć z jakiejkolwiek depeszy ten, którego ciemię ściskają teraz gumowe ręce prosektora, którego kark profesor przekłuwa właśnie zakrzywionymi igłami? Ten człowiek nie żyje i nic mu po depeszach. Wszystko się skończyło, nie zawracajmy głowy telefonistkom.

Tak, nie żyje, nie żyje… Ale my przecież żyjemy!

Tak, wydźwignęła się fala grozy, ale chwilę potrwała i już zaczęła opadać, już ten i ów wrócił do swego stolika, i, najpierw ukradkiem, a potem zgoła bez żenady, wypił swoją wódeczkę, zakąsił. No bo rzeczywiście, po co ma się marnować de volatile? Czyż możemy pomóc Michałowi Aleksandrowiczowi? Czyż mu będzie lżej od tego, że będziemy głodni? My przecież żyjemy!