Oczywiście, fortepian zamknięto na klucz, jazzband się rozszedł, dziennikarze rozjechali się do swoich redakcji, aby pisać nekrologi. Z kostnicy sądówki przyjechał Żełdybin. Ulokował się na górze, w gabinecie nieboszczyka, i zaraz zaczęto mówić, że to właśnie on będzie następcą Berlioza. Żełdybin wezwał do siebie z restauracji wszystkich dwanaścioro członków zarządu i na niezwłocznie rozpoczętym w gabinecie Berlioza posiedzeniu omówiono pilne sprawy dekoracji sali kolumnowej Gribojedowa, przewiezienia ciała z kostnicy do tej sali, wystawienia zwłok na widok publiczny i inne związane z tym smutnym wydarzeniem problemy.
Restauracja zaś zaczęła swoje zwykle nocne życie i kontynuowałaby je aż do zaniknięcia, to znaczy do czwartej rano, gdyby nie zaszło coś zupełnie już niezwykłego, coś, co na gościach restauracji zrobiło znacznie większe wrażenie niż wieść o śmierci Berlioza.
Poruszenie ogarnęło najpierw dyżurujących przed podjazdem domu Gribojedowa dorożkarzy. Jeden z nich wstał na koźle i zawołał:
— Fiu! Popatrzcie no tylko!
Następnie przy żelaznych sztachetkach zapłonął ognik, który wziął się nie wiedzieć skąd, i ognik ten zaczął się zbliżać do werandy. Zaczęto wstawać od stolików i przyglądać mu się i zobaczono, że wraz z owym ognikiem podąża w stronę restauracji biała zjawa. Kiedy podeszła aż do ustawionych wokół werandy kratek, wszyscy zastygli przy swoich stolikach z kawałkami sterleta na widelcach, z powytrzeszczanymi oczyma. Portier, który właśnie wyszedł na papierosa przed drzwi restauracyjnej szatni, zadeptał niedopałek i ruszył w kierunku zjawy, najwyraźniej chcąc jej zagrodzić drogę do restauracji, ale z jakichś nieznanych powodów odstąpił od tego zamiaru i stanął uśmiechając się głupkowato.
Zjawa zaś minęła sztachetki i bez przeszkód wkroczyła na werandę. Wtedy wszyscy zobaczyli, że nie jest to żadna zjawa, tylko słynny poeta Iwan Bezdomny.
Poeta był bosy, miał na sobie białe pasiaste kalesony i rozdartą białawą tołstojowską koszulę, do której przypięty był na piersi agrafką papierowy święty obrazek przedstawiający niezidentyfikowanego świętego. Iwan trzymał w dłoni zapaloną świeczkę, a na jego prawym policzku widniało świeże zadrapanie. Wprost trudno zmierzyć głębię ciszy, która zaległa na werandzie. Jednemu z kelnerów przechylił się kufel i widać było, jak piwo leje się na podłogę.
Poeta wzniósł świecę nad głowę i powiedział głośno: — Czołem, przyjaciele! — po czym zajrzał pod najbliższy stolik i zawołał smutno: — Nie, tu go nie ma!
Dały się słyszeć dwa głosy. Bas powiedział bezlitośnie:
— No i macie. Delirium.
Zaś głos drugi, kobiecy, wylękniony, wypowiedział następujące słowa:
– Że też milicja pozwoliła mu iść przez miasto w takim stanie! Iwan usłyszał i odparł:
— Dwa razy chcieli mnie zatrzymać, raz na Skatiertnym i drugi raz tutaj, na Bronnej, ale dałem nogę przez płot, i widzicie, policzek sobie rozwaliłem! — Po czym poeta wzniósł świecę i wrzasnął: — Bracia w literaturze! (Jego naderwany głos okrzepł i nabrał ognia.) Słuchajcie mnie wszyscy! On się pojawił! Łapcie go zaraz, bo inaczej narozrabia tak, że się nie pozbieramy!
— Co, co? Co on mówi? Kto się ukazał? — rozległy się ze wszystkich stron głosy.
— Konsultant! — odparł Iwan: — Konsultant dopiero co zabił, na Patriarszych Prudach Misze Berlioza.
Teraz z dalszej sali runął na werandę tłum, ciżba zgromadziła się wokół Iwanowego ogieńka.
— Przepraszam, przepraszam, proszę wyrażać się jaśniej — rozległ się nad uchem Iwana spokojny i uprzejmy głos. — Co to znaczy — zabił? Proszę powiedzieć, kto zabił.
— Zagraniczny konsultant, profesor i szpieg — rozglądając się odpowiedział Iwan.
— A jak on się nazywa? — zapytano go cicho, na ucho.
— Właśnie, jak się nazywa! — krzyknął zrozpaczony Iwan. — Żebym to ja wiedział, jak on się nazywa! Nazwisko było na wizytówce, ale się nie przyjrzałem… Pamiętam tylko pierwszą literę “W”, na “W” się nazywa! Co to było za nazwisko na “W”? — schwyciwszy się za głowę Iwan zapytał sarn siebie i nagle zaczął mamrotać: — We, we, we, wa… Wo… Waszner? Wagner? Weiner? Wegner? Winter? — Rozmyślał w takim napięciu, że poruszały mu się włosy na głowie.
— Wulf! — podrzuciła litościwie jakaś kobieta.
Iwan się wściekł.
— Idiotka! — wrzasnął, szukając oczyma tej, która się odezwała. — Co tu ma do rzeczy Wulf? Wulf nic tu nie zawinił! Wo, wa… Nie, nie pamiętam! Wiecie co, obywatele — zadzwońcie co prędzej na milicję, niech wyślą w pościg za konsultantem pięć motocykli z karabinami maszynowymi. Ale nie zapomnijcie powiedzieć, że jest z nim jeszcze dwóch, jakiś taki kraciasty dryblas, pęknięte szkło w binoklach, i czarny kot, taki tłusty… A ja póki co przeszukam Gribojedowa, coś mi mówi, że jest tutaj!
Iwan w podnieceniu rozepchnął otaczający go tłum, zaczął wymachiwać świeczka polewając się woskiem i zaglądać pod stoliki. Wtedy ktoś zawołał: “Gdzie lekarz?” i pojawiła się przed Iwanem czyjaś jowialna, mięsista, wygolona i dobrze odżywiona twarz w rogowych okularach.
— Towarzyszu Bezdomny — powiedziała ta twarz jubileuszowym głosem — uspokójcie się! Wyprowadziła was z równowagi śmierć tego, którego wszyscy tak kochaliśmy, śmierć Michała Aleksandrowicza… nie, po prostu Miszy Berlioza. Wszyscy świetnie to rozumiemy. Potrzebny jest wam spokój. Towarzysze zaraz was odprowadzą do łóżka, prześpicie się…
— Czy ty — szczerząc zęby przerwał mu Iwan — rozumiesz, że trzeba złapać profesora? Co mi tu głowę zawracasz jakimiś bzdurami? Kretyn!
— Towarzyszu Bezdomny, jak tak można?! — odpowiedziała twarz czerwieniąc się, wycofując i żałując już, że się w to wszystko wdała.
— O, nie, dla kogo jak dla kogo, ale dla ciebie nie będę miał litości — z cichą nienawiścią powiedział Iwan.
Skurcz zeszpecił jego twarz, pośpiesznie przełożył świeczkę z prawej ręki do lewej, zamachnął się szeroko i dał w ucho współczującej twarzy.
Wtedy wreszcie zrozumiano, że należy się rzucić na Iwana, i rzucono się na niego. Świeczka zgasła, okulary, które zeskoczyły z twarzy, w mgnieniu oka zostały rozdeptane. Iwan wydał z siebie straszliwy okrzyk bojowy, który ku powszechnemu podziwowi dał się słyszeć nawet na bulwarze, i zaczął się bronić. Rozległ się brzęk spadających ze stolików naczyń i krzyki kobiet.
Podczas kiedy kelnerzy wiązali poetę serwetami, w szatni kapitan brygu rozmawiał z portierem.
— Nie widziałeś, że jest w samych kalesonach? — zimno zapytywał pirat.
— Ale przecież, Archibaldzie Archibaldowiczu — odpowiedział przerażony portier — jakże mogłem ich nie wpuścić, skoro oni są członkiem Massolitu?
— Nie widziałeś, że jest w samych kalesonach? — powtórzył pirat.
— Ulitujcie się, Archibaldzie Archibaldowiczu — mówił purpurowiejąc portier — co ja miałem zrobić? Sam rozumiem, na werandzie siedzą damy…
— Damy nic tu nie mają do rzeczy, damom jest to obojętne — odpowiadał pirat dosłownie spopielając portiera oczyma. — Ale milicji to nie jest obojętne! Człowiek w bieliźnie może kroczyć ulicami Moskwy tylko w jednym wypadku, w tym mianowicie, kiedy towarzyszą mu milicjanci, i tylko w jednym kierunku — na komisariat! A tyś powinien wiedzieć, skoro jesteś portierem, że masz obowiązek gwizdać nie zwlekając ani przez sekundę. Słyszysz? Słyszysz, co się dzieje na werandzie?
Wtedy na wpół oszalały portier usłyszał jakoweś jęki dobiegające z werandy, szczęk tłuczonych naczyń, krzyki kobiet.
— No i co mam teraz z tobą zrobić? — zapytał flibustier.
Skóra na twarzy portiera przybrała tyfusowy odcień, jego oczy zmartwiały. Wydało mu się, że czarna fryzurę z przedziałkiem okrył ognisty jedwab. Znikł śnieżny gors, znikł frak, a za skórzanym pasem zjawiła się głownia pistoletu. Portier widział już oczyma wyobraźni, jak wisi na marsarei fokmasztu. Na własne oczy oglądał swój własny wywalony język i znieruchomiałą, opadłą na ramię głowę, usłyszał nawet plusk fali za burtą. Kolana się pod nim ugięły. Ale wtedy flibustier użalił się nad nim i zagasił swe palące spojrzenie.
— Uważaj, Mikołaju, żeby mi to było ostatni raz! Takich portierów to nam tu nie potrzeba. Idź lepiej za stróża do cerkwi. — Powiedziawszy to kapitan brygu szybko, wyraźnie i precyzyjnie zakomenderował: — Bufetowy Pantielej. Milicja. Protokół. Wóz. Do czubków. — I dorzucił: — Gwiżdż!
W kwadrans potem niezmiernie podniecona publiczność nie tylko w restauracji, ale także na bulwarze i w oknach sąsiadujących z ogrodem restauracji domów, patrzyła, jak Pantielej, portier, milicjant, kelner oraz poeta Riuchin wynoszą z bramy Gribojedowa spowitego jak niemowlę młodego człowieka, który zalewał się łzami, pluł, szczególnie starając się trafić w Riuchina, i krzyczał na cały bulwar:
— Dranie!… Dranie!…
Kierowca ciężarówki z gniewnym obliczem zapuszczał silnik. Obok dorożkarz zacinał szkapę, chłostał ją po kłębach lejcami barwy bzu, krzyczał:
— Tutaj, tutaj, to wyścigowa klacz! Ja już woziłem do wariatów!
Dokoła huczał tłum, omawiał niezwykłe wydarzenie. Był to, jednym słowem, obrzydliwy, niegodny, gorszący, świński skandal w złym guście, skandal, który skończył się wtedy dopiero, kiedy ciężarówka odjechała wreszcie sprzed bramy Gribojedowa uwożąc nieszczęsnego Iwana Nikołajewicza, milicjanta, Pantieleja i Riuchina.
6. Schizofrenia, zgodnie z zapowiedzią
Kiedy do izby przyjęć słynnej kliniki psychiatrycznej, niedawno wybudowanej na brzegu podmoskiewskiej rzeki, wszedł przyobleczony w biały fartuch człowiek ze spiczasta bródka, było wpół do drugiej w nocy. Trzej pielęgniarze nie spuszczali z oczu siedzącego na kanapie Iwana. Na posterunku znajdował się również okropnie przejęty poeta Riuchin. Obrusy, którymi związano Iwana, leżały zwalone na kupę na tejże kanapie. Ręce i nogi Iwana były już wolne.